poniedziałek, 9 grudnia 2013

Dokąd?

Kilka lat temu w ramach ówczesnej pracy organizowałem odczyt książki polskiego pisarza w Luksemburgu. Żaden ze mnie krytyk, ale myślę, że to była dobra książka, jeszcze lepszy pisarz, a sam odczyt po prostu genialny. Przygotowując się do całego przedsięwzięcia musiałem nadrobić pewne zaległości merytoryczno-biograficzne związane z naszym gościem, więc ochoczo zabrałem się do szukania i wertowania najróżniejszych materiałów jego dotyczących. Traf chciał, że wpadł mi w ręce egzemplarz czasopisma Lampa, w którym rozmówca autora wywiadu a nasz bohater, oprócz wielu innych ciekawych spraw, odniósł się do fenomenu biegania. Nie pamiętam już kontekstu, za to bardzo wyraźnie zapadł  mi w pamięć szyderczo-prowokatorski wydźwięk komentarza o biegaczach, którzy "biegną nie wiadomo dokąd i nie wiadomo po co". W tym samym czasie stawiałem akurat pierwsze biegowe  kroki, tak więc bardzo mnie dotknęła tak surowa opinia człowieka, którego poglądy bardzo szanuję, i z którymi z reguły się zgadzam. Jednak bezpardonowy atak na niczemu winnych biegaczy był dla mnie jak sztylet wbity prosto w serce - zapamiętałem sobie go i postawiłem za punkt honoru wrócić kiedyś do sprawy. Okazja nadarzyła się niespodziewanie szybko, bo odczyt, który miał się odbyć w październiku, zaplanowaliśmy jeszcze wiosną, a ja całe lato przygotowywałem się w górach do pierwszego w życiu maratonu. A akurat góry, w których trenowałem, i które uważam za "swoje", to te same góry, w których mieszka ów pisarz, i który uważa je za "swoje" jeszcze bardziej niż ja. Nasza konfrontacja była więc nieunikniona, niewiadomą pozostawało jedynie to, gdzie i kiedy się spotkamy. 
To był koniec sierpnia albo początek września i wyruszyłem z drewnianej chaty około południa na jedno z ostatnich długich wybiegań przed debiutanckim startem, 27 września 2009 roku. Początkowo popędziłem w dół udeptaną przez hucuły z pobliskiej stadniny leśną ścieżką. Gdy zbiegłem do doliny, przeprawiłem się przez płytki o tej porze roku strumień, za którym droga przekształciła się z błotnistej w kamienistą, a wraz z nią przyszło krótkie, uciążliwe wzniesienie. Za nim trakt znów schodził w dół, aż ku majaczącej w oddali szosie asfaltowej o randze wojewódzkiej. Jednak zwykle nie była ona szczególnie uczęszczana, toteż doskonale sprawdzała się jako treningowa namiastka maratońskiej prostej. Biegnąc nią wyobrażałem sobie, jak to będzie za niespełna miesiąc, kiedy już będę na trasie: zastanawiałem się, czy wytrzymam, czy odpowiednio się przygotowywałem, a może legnę gdzieś w połowie dystansu z kołataniem serca i nogami zalanymi cementem. Z chaosu tych i wielu innych myśli wyrwał mnie odgłos nadjeżdżającego z przeciwka samochodu. W biegu, z jakiegoś powodu, wyostrza mi się wzrok, dzięki czemu już z daleka dojrzałem za jego kierownicą znajomą, mocną posturę i charakterystyczną, przystojną twarz. Machnąłem raczej z sąsiedzkiej grzeczności, bo nie liczyłem specjalnie na to, że kierowca mnie rozpozna, a na dodatek nie chciałem przerywać treningu, bo jak już się raz stanie, diabelnie ciężko jest później na powrót zmusić ciało do wejścia w biegowy rytm. Jednak, gdy zobaczyłem, że na mojej wysokości samochód zaczął zwalniać, a po chwili zupełnie się zatrzymał, niewiele myśląc, cofnąłem się o kilkanaście metrów i już po chwili usłyszałem zadane pięknym, ciężkim głosem pytanie: "Gdzie tak biegniesz?". "Ćwiczę do maratonu," - mówię - "wracam właśnie do domu, bo już nogi bolą." Po czym zupełnie nie myśląc dodałem: "Wiem, że nie lubisz biegaczy, czytałem w gazecie..." Dziś myślę, że to było dość nieeleganckie, bo facet nie dość, że pokolenie starszy, to jeszcze sąsiad, uznany pisarz, a ja mu tak wypalam z grubej rury. Ale on ani trochę się nie zmieszał, tylko uśmiechnął się i stwierdził: "E tam, takie bieganie to ja rozumiem, ale jak patrzę na tych, co kręcą się w kółko dookoła bloku, to  przypominają mi chomiki. Ich nie rozumiem." Ja na to: "No dobra, to lecę dalej, bo mi się mięśnie zastaną. Do zobaczenia." Odpowiedział elegancko skinieniem głowy, po czym powoli skierował swoją maszynę na południe. Ja za to, nieoczekiwanie sprawnym krokiem, ruszyłem w przeciwnym kierunku ku wijącym się w górę serpentynom. Było coś niezwykłego w tym naszym spotkaniu, wymiana zdań nie trwała nawet pół minuty, ale w zupełności wystarczyła, żebym pozbył się całego bagażu niezrozumienia, który nosiłem w sobie od przeczytania tamtych słów w Lampie. Jako człowiek nie miałem mu co prawda nic do zarzucenia, ale jako biegacz nie darowałem mu tamtej ironii. Aż do tej chwili - w jednym momencie głowa uwolniła się od pragnienia konfrontacji, a nogi zaczęły poruszać się jakby lżej. Było po sprawie. 
Następny raz spotkaliśmy się już na jesiennym odczycie. Ja byłem wtedy świeżo upieczonym, dumnym maratończykiem, a on tylko uśmiechnął się pod nosem, gdy widział mnie w stroju biegowym wracającego do hotelu po treningu wśród zachodnioluksemburskich pagórków. A o bieganiu na szczęście już nigdy więcej rozmawiać nie musieliśmy.                     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz