Bieganie w pierwszy dzień świąt ma dwie wady. Po pierwsze, człowiek po wigilijnym obżarstwie przeważnie jest dość mocno obciążony kilogramami pochłoniętych pierogów, uszek, sałatek warzywnych, karpia na tysiąc sposobów i - obowiązkowo - śledzia w cebulce. Nie wspominając o makowcach, sernikach, kutii i innych słodkich pokusach. Po drugie, rodzinna atmosfera i zmęczenie spowodowane przygotowywaniem świąt lub ich doświadczaniem, sprawiają, że budzi się w nas grzech lenistwa i nie bardzo mamy ochotę na jakikolwiek ruch, który nie jest sięgnięciem na drugi koniec stołu po kolejną dokładkę świątecznych frykasów. W takich okolicznościach łatwo jest się wybić z treningowego rytmu i znaleźć wiele wymówek, żeby bieganie po prostu odpuścić. Dlatego w tym roku, jeszcze przed świętami, postanowiłem, że - choćby nie wiem co - przez cały czas będę się trzymał założonego planu tak, jakby Bożego Narodzenia po prostu nie było. I muszę powiedzieć, że dzięki tej obietnicy danej samemu sobie doskonale poradziłem sobie przy wigilijnym stole z tym, co korporacja mogłaby nazwać zarządzaniem zasobami konsumpcyjnymi. Nie rzuciłem się na jedzenie jak wygłodniały zwierz, tylko zjadłem dokładnie tyle, ile było mi potrzeba. Nie oszczędzałem się jedynie z barszczem, który nie dość, że był niesamowicie smaczny, to jeszcze powszechnie o nim wiadomo, że pochodzi w prostej linii od buraka - najlepszego przyjaciela serca biegacza. Zjadłem go więc kilka porcji, każdą okraszoną solidną porcją uszek z grzybami. Do tego garść pierogów z kapustą i dwa rodzaje sernika. I tyle. Dla statystycznego wigilijnego gościa może to wyglądać na żart, ale dla mnie była to idealna ilość jedzenia potrzebna do zaspokojenia apetytu. Dzięki temu, kiedy dziś rano wybiegłem na trening, czułem się zdumiewająco lekko, ale wystarczająco mocno, żeby pracować pełną parą. Początkowo byłem nawet zdziwiony, że mózg nadał nogom aż tak szybkie tempo, ale po kilku kilometrach przebiegniętych z maksymalną szybkością i minimalną utratą sił, postanowiłem dać się ponieść i puściłem wodze biegowej wstrzemięźliwości. Nie ściągnąłem ich aż do końca - i tym sposobem w pierwszy dzień świąt przebiegłem prawie 10 kilometrów, każdy z nich pokonując nadspodziewanie wartko, zaliczając przy tym dwa długie podbiegi. Nie wiem jakim sposobem wyzwoliło się dziś we mnie tak silne poczucie mocy, ale przypuszczam, że to wczorajszy wigilijny posiłek wyposażył mnie w wystarczającą ilość kalorii, żebym mógł dać z siebie wszystko, a przy tym był na tyle umiarkowany, żeby zachowana została równowaga pomiędzy mocą i lekkością. Na podstawie własnego doświadczenia myślę więc, że każdy biegacz powinien spróbować w te święta dwóch rzeczy: nakładając sobie jedzenie na talerz stosować kolejny korporacyjny zabieg - optymalizować potrzeby - ale, przede wszystkim, nie odpuszczać sobie i jednak wyjść na trening. I nawet jeśli miałaby to być 15-minutowa przebieżka, naprawdę warto. Choćby po to, żeby przekonać się, jak wspaniale smakuje świąteczne śniadanie po porannym treningu!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz