Trzeci tydzień treningów zaczął się dla mnie solidnymi zakwasami. Różne mają biegacze sposoby na zbolałe mięśnie: jedni moczą je w solance, inni zabierają je na saunę, kolejni nacierają kefirem, a co bardziej wtajemniczeni wsmarowują w nie różnej maści specyfiki - od kremu z małż po ekstrakt z kobylego mleka. Każdy ma swój sposób, z których ja najbardziej lubię ten najprostszy (choć nie zawsze najprzyjemniejszy) - próbuję zakwasy najnormalniej w świecie zabiegać. Tak też zrobiłem dziś rano - wstawać nie chciało mi się co prawda okrutnie, a nogi krzyczały, że jak chcę, to mogę iść biegać, ale bez nich. Jednak po krótkich negocjacjach z własnym ciałem, po chwili byłem już na zewnątrz i mknąłem przez puste alejki.
Spotkałem dziś niewielu biegaczy, może dwóch, trzech. Jeden z nich, którego skądinąd mijam na trasie dość często, jest niesamowity. Ma posturę wysokiego, wychudzonego niedźwiedzia, porusza się powoli i z dumą, a ja zawsze kiedy go wyprzedzam zastanawiam się, czy któregoś dnia nie złapie mnie swoją wielką dłonią za kark i nie wrzuci do kanałku. Ot tak, za zaburzanie porannego rytmu. Może to głupie, ale z niedźwiedziami to jednak nigdy nic nie wiadomo, więc wolę być czujny!
Poza tym na moich porannych trasach widuję regularnie jeszcze kilku innych biegaczy, ale rozpoznaję ich tylko po odblaskowych strojach, bo do tej pory nie dopatrzyłem się w nich niczego nadzwyczaj charakterystycznego. Charakterystyczny jest za to Cyprian Kamil Norwid, którego popiersie stoi dumnie o krok od mojej tradycyjnej biegruty, i które nie raz zdołało nieźle mnie nastraszyć, gdy tak nagle wyłaniało się z porannych odmętów parkowej mgły. Wielokrotnie byłem przekonany, że to ktoś się na mnie czai w krzakach i szykuje do ataku, i już chciałem się bronić, gdy dostrzegałem, że to tylko pomnik. Norwid miał moc za życia, ma ją i po śmierci - zaklętą w kamiennym świadectwie swojego żywota. Szkoda tylko, że wykorzystuje ją przeciwko mnie, bo tętno na tym etapie treningu i tak mam wystarczająco wysokie i nie potrzebuję już żadnych dodatkowych bodźców!
Często spotykam też na swojej trasie joginów ćwiczących o brzasku przy budynku dawnej biblioteki wojskowej. Choć tak naprawdę to równie dobrze mogą to być amatorzy nie jogi tylko tai-chi, bo ich figury nie są dla mnie oczywiste. Ale z drugiej strony, jak mogą być oczywiste, jeśli z jogi najlepiej znam Misia Yogi (to z dzieciństwa) a tai-chi mógłbym spokojnie pomylić z chai tea. Chyba czas nadrobić zaległości, więc może po prostu kiedyś przystanę obok nich i zwyczajnie zapytam...
Jednak istotami, z którymi mam do czynienia zdecydowanie najczęściej są wiewiórki - chowają się właściwie za każdym drzewem i nie ma dnia, żeby ich głodne oczka nie zerkały na mnie pytająco: "Przyniosłeś orzechy?". A ja, nie dość, że nie biegam do nich z orzechami, to jeszcze pewnego razu przypadkiem niemalże pozbawiłem życia jedną z tych rudych bestyjek. Leciałem w dół brukowaną aleją na złamanie karku i niewiele zabrakło, by takie określenie prędkości okazało się w tym przypadku prorocze. Gnałem szybko, to fakt, ale byłem przekonany, że kontroluję zarówno podłoże jak i wszystko to, co działo się dookoła. I miałbym rację, gdyby nie jeden detal - szalona, wygłodniała wiewiórka, która zapomniała się w swoim łakomstwie, i chcąc wyłudzić orzecha (którego oczywiście nie miałem) wskoczyła mi prosto pod nogi. Nawet nie jestem w stanie opisać tego okropnego uczucia, gdy poczułem pod butem miękką nierówność, a po chwili usłyszałem ni to pisk ni jęk. Byłem przekonany, że ją załatwiłem. Najgorsze jednak, że byłem w takim szoku, że nie zatrzymałem się, tylko pobiegłem dalej. I dopiero po minięciu Norwida i poczuciu jego ciężkiego spojrzenia na sobie, wydostałem się z otumanienia, nawróciłem i wbiegłem pod górę sprawdzić, co z wiewiórką. Jakże wielka była radość, kiedy na miejscu wypadku nie spotkałem ani jej ani śladów krwi. "Uratowana" - pomyślałem - i ruszyłem przed siebie z nieopisaną lekkością. Nie wiem, czy stratowana wiewiórka opowiedziała o swojej przygodzie koleżankom, ale od tamtej pory żadnej z nich nie przyszło już do głowy szukać orzechów pod moimi stopami, a ja z kolei zdecydowanie bardziej uważam, gdzie stawiam kroki.
Dzisiejszy trening skończył się tak samo jak zaczął - potwornym bólem łydek i piszczeli. Zaaplikowałem im więc przedłużoną sesję rozciągania i mam nadzieję, że dzięki temu jutro będzie już lepiej. Tym bardziej, że jutro wtorek, czyli - zgodnie z moim planem - szybkie bieganie na bieżni...
A zatem: do biegu, gotowi, start!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz