W tym tygodniu trochę mniej było biegania, a więcej kuśtykania. I to nie za sprawą żadnej kontuzji a za sprawą spotkania z Panem Burpee. Choć tak naprawdę, to chyba Panią, bo burpee to crossfitowe (i nie tylko) ćwiczenie, a crossfitowe ćwiczenia podobno często biorą się od imion sympatycznych pań, które je wymyśliły (na przykład niejaka Helen - spróbujcie się z nią zaprzyjaźnić). Ale mniejsza z tym, czy to pan czy pani, w każdym razie nasze wtorkowe spotkanie trwało - uwaga! - 7 minut, ale i tak wystarczyło, żebym do dziś ledwie chodził.
Burpee poznałem już w zeszłym tygodniu, jednak wtedy było zupełnie przelotnie. Za to tym razem poszliśmy na całość - to było 420 nieprzerwanych sekund pasji, dzikiego wysiłku i skrajnego wycieńczenia ciała. Ćwiczenie to polega na dynamicznym przejściu z pozycji stojącej do padu, tak żeby pas i pierś dotknęły w jednym momencie podłoża, a następnie szybkim powrocie do pozycji wyjściowej. Na koniec dochodzi jeszcze podskok w miejscu z klaśnięciem dłoni za głową. Myślę, że dla wielu z nas sprawne wykonanie już pojedynczego takiego zadania jest wyzwaniem samym w sobie, wyobraźcie więc sobie, że w ciągu siedmiu długich minut musicie powtórzyć je kilkadziesiąt razy. A najlepsi podobno dochodzą nawet do stu kilkudziesięciu powtórzeń! Mój licznik zatrzymał się na niezbyt efektownej liczbie 74, ale nie ilość była w tamtym momencie dla mnie najważniejsza. Najistotniejsze było to, że dałem z siebie wszystko i naprawdę nie miało dla mnie znaczenia, czy na liczniku miałem z przodu siódemkę, ósemkę czy jakąkolwiek inną cyfrę. Burpee dało w kość moim nogom, jeszcze bardziej rękom, ale najbardziej cierpiałem z powodu... niesamowitego bólu gardła. Przez dwie ostatnie minuty tej masochistycznej przygody, każdy wdech powodował we mnie odczucie, jakby ktoś przesuwał mi po przełyku i gardle grubym papierem ściernym. Później dowiedziałem się, że ma na to wpływ nagła zmiana krążenia, które przy tak intensywnym wysiłku jest zupełnie inne niż przy stosunkowo spokojnym bieganiu. A żeby było ciekawiej, jak tylko wybiła 7 minuta i przestaliśmy się rzucać na podłogę jak szaleńcy, ból nagle zniknął. Łyk wody z dystrybutora wystarczył, żeby cały diabelny dyskomfort w okamgnieniu odszedł w niepamięć.
Pod koniec spotkania z burpee moje ciało było zmęczone - to prawda - za to na duchu zrobiło się nieprzyzwoicie lekko. Czułem niesamowite zadowolenie z siebie i z wykonanej misji, i to pomimo tego, że - jak wspominałem - mój wynik nie był wcale nadzwyczajny. To naprawdę niesamowite, jak siedem ciężko przepracowanych minut może podnieść ludzkie morale. Niby nie wydarzyło się nic szczególnego, ale fakt jest faktem, że jedno proste ćwiczenie sprawiło, że wtorkowy wieczór stał się dla mnie nagle dużo piękniejszy... Ale w życiu nie ma nic za darmo: środa jeszcze nic nie zapowiadała, za to w czwartek zacząłem czuć się jak człowiek z kamienia. Burpee weszło mi we wszystkie części ciała - od ud po barki. No i tak łażę od wczoraj sztywny, jakbym pod ubraniem był z góry do dołu oblany gipsem. Ale już jutro długie wybieganie, także wygonię z siebie te crossfitowe pozostałości, jak nie po dobroci to siłą!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz