To była ostatnia licząca się w tym cyklu Falenica. Kolejny, szósty bieg, nie będzie już bowiem wliczany do ogólnej klasyfikacji. Nie wiem, z jakiego powodu, ale przypuszczam, że dlatego, że planowany jest dopiero na 15 marca, a to już przecież bardziej wiosna niż zima. A że cała impreza jest z założenia i z nazwy zimowa, nie przystoi zaliczać do niej biegu odbywającego się w aurze - przynajmniej teoretycznie - wiosennej. Jednak ciekawi mnie, co się stanie, jeśli za miesiąc dowali śniegiem i ostatnie zawody będą pierwszymi tak naprawdę zimowymi. Jasne, że już trzy tygodnie temu ścigaliśmy się po kilkucentymetrowej warstwie śniegu i w oparach mroźnego powietrza, jednak zima z prawdziwego zdarzenia to to na pewno nie była...
Za to dzisiaj było - powiedziałbym - mocno jesiennie. Kilka stopni na plusie, na trasie resztki śniegu i trochę więcej lodu, odrobina błota, a gdzieniegdzie grząskie, piaskowe łachy. Po ostatnich roztopach, oprócz nich, na ścieżkę wróciły też wijące się po ziemi niczym węże, zdradliwe korzenie, na które szczególnie trzeba było baczyć na zbiegach. Frekwencja - podobnie jak ostatnim razem - wydawała się mocno uszczuplona w stosunku do biegów z przełomu roku. Akurat dzisiaj to chyba ferie sprawiły, ze biegający rodzice zamiast do Falenicy, wybrali się ze swoimi pociechami na narty do Zakopanego, Szczyrku czy innej Krynicy. Dzięki temu na trasie znów można było się rozpędzić i każdy z biegaczy miał czym oddychać. Jak zawsze, ważna była strategia na pierwszym podbiegu zaraz po starcie. Kto dodał w tym miejscu mocy, gwarantował sobie komfort i dalej już sam mógł decydować o swoim tempie. Za to, kto zaspał i nie zawalczył o dobrą pozycję na początku, ten na kilku następnych górkach musiał przeciskać się nie tylko między drzewami, ale i pomiędzy zajadle broniącymi swojego kursu współzawodnikami.
Falenica była dziś dość niebezpieczna, ale i tak było znacznie mniej ślisko niż można się było spodziewać jeszcze przed biegiem. Właściwie tylko dwa lub trzy razy uciekła mi noga, ale i to nie na tyle mocno, żebym stracił rytm. Znacznie bardziej dokuczał za to piasek, który trzy tygodnie temu, przykryty warstwą ubitego śniegu, właściwie nie istniał. Za to dziś powrócił na falenicką ścieżkę ze zdwojoną mocą. Wielu biegaczy grzebało się w nim i straciło w tej nierównej walce bardzo dużo sił. Szczególnie współczułem cięższym uczestnikom, którzy w swoich równie ciężkich trailowych butach, już na drugim okrążeniu wyglądali na wyzutych ze wszystkich sił. Mi też kilkukrotnie wydawało się, że grząskie łachy gotowe są wciągnąć mnie do środka, jednak za każdym razem łapałem jednym lub drugim minimusem fragment twardszego terenu i mogłem dalej gnać przed siebie. W ogóle muszę powiedzieć, że moje "krupicki" spisały się dzisiaj fantastycznie, dziarsko przedzierając się przez błota, ślizgawki i wspomniane grzęzawiska, czym zasłużyły sobie na moje najwyższe uznanie. Czy to na zbiegach, czy na podbiegach i prostych, były absolutnie niezawodne i nie raz zdarzyło im się wyprzedzić znacznie bardziej zaawansowanych technologicznie kolegów po fachu!
Buty pomogły, kondycja dopisała, warunki pogodowe nadmiernie nie przeszkodziły - dzięki temu wszystkiemu każde z trzech okrążeń pokonałem w równym tempie i ostatecznie dotarłem na metę z czasem 42:49. A więc kolejny rekord! Nie wiem, jak to się dzieje, ale im większy mam respekt przed nadmiernym optymizmem przed samym startem, tym szybciej dobiegam później na metę. Jasne, że chciałem dziś kolejny raz pobić życiówkę, ale jednak zdawałem sobie sprawę, że warunki, w jakich biegliśmy poprzednim razem były wręcz idealne. Dziś było znacznie trudniej, ale mimo to udało się. Jestem naprawdę szczęśliwy, ale wiem też, że pewnie nie osiągnąłbym mety tak szybko, gdyby nie dwie fantastyczne dziewczyny, których trzymałem się właściwie przez cały wyścig. Pierwsza uciekła mi co prawda w połowie ostatniego okrążenia, ale za to na ostatnim zbiegu udało mi się prześcignąć drugą. Czułem się odrobinę nie w porządku, że tak podstępnie wykorzystałem jej nieświadome holowanie mnie przez poprzednie 9,5 kilometra, ale mam nadzieję, że moje serdeczne podziękowanie już za linią mety wystarczyło, by nie czuła do mnie urazy!
A na koniec - jak zawsze - specjalne podziękowania dla Guru: Jesteście Wielcy, a wasze gorące napoje po raz kolejny sprawiły, że falenicki finisz był dla wszystkich jeszcze pyszniejszy!
Za to już jutro I edycja spotkań biegowych Along the Łęg, czyli wspólne bieganie prawym brzegiem Wisły. Startujemy o 9 z plaży przy Moście Łazienkowskim!
Szczegóły: http://biegajsercem.blogspot.com/2014/02/along-eg.html Do zobaczenia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz