Wczoraj znów byliśmy u Leona, choć tak naprawdę to nie u Leona a u Luca. O jego uroczym bistro już tu kiedyś pisałem - kto chce dowiedzieć się więcej, niech zerknie parę wpisów wstecz: http://biegajsercem.blogspot.com/2014/01/pan-leon.html.
We wtorkowy wieczór Luc uraczył nas domowym winem czerwonym i białym ze specjalnie otwartej na tę okazję butelki. Do zjedzenia dał nam zaś pyszną sałatkę z roszponką, marynowanymi buraczkami i aromatycznym dojrzewającym serem, a także ciepłą bagietkę polaną oliwą z oliwek, okraszoną tym samym pysznym serem (który akurat wczoraj w leonowym bistro debiutował) i - kto by się spodziewał?! - roszponką. Tak na marginesie, to za każdym razem, kiedy u niego jesteśmy, zamawiamy dokładnie to samo. Zwykle wygląda to tak, że ja zjadam moją solidnych rozmiarów bagietę, a dodatkowo dostają mi się resztki sałatki, dzięki czemu nazajutrz rano mam wystarczająco dużo energii, żeby na czczo odbyć pełnowartościowy trening. Jednak tym razem nie będzie o porannym a o wieczornym bieganiu i to nie moim, a czyimś. Ale od początku.
We wtorkowy wieczór Luc uraczył nas domowym winem czerwonym i białym ze specjalnie otwartej na tę okazję butelki. Do zjedzenia dał nam zaś pyszną sałatkę z roszponką, marynowanymi buraczkami i aromatycznym dojrzewającym serem, a także ciepłą bagietkę polaną oliwą z oliwek, okraszoną tym samym pysznym serem (który akurat wczoraj w leonowym bistro debiutował) i - kto by się spodziewał?! - roszponką. Tak na marginesie, to za każdym razem, kiedy u niego jesteśmy, zamawiamy dokładnie to samo. Zwykle wygląda to tak, że ja zjadam moją solidnych rozmiarów bagietę, a dodatkowo dostają mi się resztki sałatki, dzięki czemu nazajutrz rano mam wystarczająco dużo energii, żeby na czczo odbyć pełnowartościowy trening. Jednak tym razem nie będzie o porannym a o wieczornym bieganiu i to nie moim, a czyimś. Ale od początku.
Zacznę od tego, że, żeby dotrzeć do Luca vel Leona normalnie wystarczy po prostu przejść na skuśkę przez park, jednak obecnie - ze względu na zimową porę - jego bramy są zamykane znacznie wcześniej niż zwykle. Musieliśmy więc nadrobić drogi i - zamiast po linii prostej - na Sulkiewicza dotarliśmy zakosami, najpierw pod górę Agrykolą, potem po równym chodniku Alei Ujazdowskich, a na koniec w dół Belwederską. Tam, przy Hotelu Belweder, skręciliśmy w lewo i już mogliśmy serdecznie witać się z Lukiem. Zazwyczaj trasa ta jest bardzo spokojna, malownicza, wręcz romantyczna. Wzdłuż Agrykoli ciągną się stylowe - choć zdaje się, że niestety już nie gazowe - latarnie, Aleje Ujazdowskie po remoncie to z kolei w mojej opinii najbardziej szykowna ulica w Warszawie, a fragment Belwederskiej schodzący po łuku w kierunku rosyjskiej ambasady też ma w sobie coś niezwykle urokliwego.
Jednak wczoraj było inaczej niż zwykle. To co działo się na całej długości niewielkiej uliczki Agrykoli wyglądało jak plan zdjęciowy do filmu o nocnych biegaczach. Były ich dziesiątki a może i setki. Jedni biegali samotnie, inni w parach, a jeszcze inni w całych wieloosobowych grupach. Duża część z nich była odziana w stroje firmowych grup biegowych, a zewsząd było słychać pokrzykiwania ich rozentuzjazmowanych trenerów. Tu grupka robiła krótkie, szybkie podbiegi, tam z kolei ktoś postawił na pokonywanie stromego fragmentu w całości. Jeszcze gdzie indziej ktoś robił dynamiczne interwały, biegnąc raz szybko, raz wolno. Ledwo co dostrzegliśmy parkę, która truchtała sobie spokojnie pod górę głośno przy tym rozmawiając, gdy nagle z wielką prędkością wyminęła nas mocno zbudowana, niska i krępa biegaczka ciężko przy tym oddychając. Nawróciła dosłownie pół metra przed nami i pognała z powrotem w dół, wydłużając krok i dysząc jeszcze donioślej niż przedtem. Jednym słowem na kilka minut i kilkaset metrów znaleźliśmy się w oku biegowego cyklonu. Nie wiem, co się stało, że biegaczy było wczoraj na Agrykoli tak wielu, ale muszę przyznać, że ich masa szczerze mnie przytłoczyła. Pomimo, że sam jestem wielkim pasjonatem i orędownikiem biegania, to to co wczoraj zobaczyłem, zdecydowanie nie było tym, co kocham w bieganiu najbardziej. Ciągle mijani ludzie, niewiarygodny ścisk na krótkim przecież odcinku asfaltu i głosy słyszane dosłownie zewsząd sprawiły, że, gdy już wspięliśmy się w okolice Placu na Rozdrożu, poczuliśmy się, jakbyśmy zostawili za plecami biegową Marszałkowską w godzinach szczytu.
Pomyślałem sobie w tamtym momencie, że jednak uwielbiam moje poranne bieganie. Za to, jak wielkie daje mi poczucie bezkresnej biegowej prywatności i niczym nie ograniczonej przestrzeni. Wydaje mi się, że naprawdę warto wstać skoro świt i czym prędzej wyjść na trening - zamiast w okrzyki ludzi można się wtedy wsłuchać w śpiew ptaków, a jeśli już kogoś na swojej drodze spotkamy, najpewniej będzie to wpatrująca się w nas wielkimi, głodnymi oczami żądna orzechów wiewiórka.
Jednak wczoraj było inaczej niż zwykle. To co działo się na całej długości niewielkiej uliczki Agrykoli wyglądało jak plan zdjęciowy do filmu o nocnych biegaczach. Były ich dziesiątki a może i setki. Jedni biegali samotnie, inni w parach, a jeszcze inni w całych wieloosobowych grupach. Duża część z nich była odziana w stroje firmowych grup biegowych, a zewsząd było słychać pokrzykiwania ich rozentuzjazmowanych trenerów. Tu grupka robiła krótkie, szybkie podbiegi, tam z kolei ktoś postawił na pokonywanie stromego fragmentu w całości. Jeszcze gdzie indziej ktoś robił dynamiczne interwały, biegnąc raz szybko, raz wolno. Ledwo co dostrzegliśmy parkę, która truchtała sobie spokojnie pod górę głośno przy tym rozmawiając, gdy nagle z wielką prędkością wyminęła nas mocno zbudowana, niska i krępa biegaczka ciężko przy tym oddychając. Nawróciła dosłownie pół metra przed nami i pognała z powrotem w dół, wydłużając krok i dysząc jeszcze donioślej niż przedtem. Jednym słowem na kilka minut i kilkaset metrów znaleźliśmy się w oku biegowego cyklonu. Nie wiem, co się stało, że biegaczy było wczoraj na Agrykoli tak wielu, ale muszę przyznać, że ich masa szczerze mnie przytłoczyła. Pomimo, że sam jestem wielkim pasjonatem i orędownikiem biegania, to to co wczoraj zobaczyłem, zdecydowanie nie było tym, co kocham w bieganiu najbardziej. Ciągle mijani ludzie, niewiarygodny ścisk na krótkim przecież odcinku asfaltu i głosy słyszane dosłownie zewsząd sprawiły, że, gdy już wspięliśmy się w okolice Placu na Rozdrożu, poczuliśmy się, jakbyśmy zostawili za plecami biegową Marszałkowską w godzinach szczytu.
Pomyślałem sobie w tamtym momencie, że jednak uwielbiam moje poranne bieganie. Za to, jak wielkie daje mi poczucie bezkresnej biegowej prywatności i niczym nie ograniczonej przestrzeni. Wydaje mi się, że naprawdę warto wstać skoro świt i czym prędzej wyjść na trening - zamiast w okrzyki ludzi można się wtedy wsłuchać w śpiew ptaków, a jeśli już kogoś na swojej drodze spotkamy, najpewniej będzie to wpatrująca się w nas wielkimi, głodnymi oczami żądna orzechów wiewiórka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz