Tamtego dnia duch puszczy zawładnął biegaczami. Na co dzień systematyczni,
pilnujący diety, zdrowo się prowadzący atleci, niedługo po minięciu linii mety
w Hajnówce, rzucili się w wir uciech, w otchłań najczystszego biegowego
grzechu. Była godzina 19, może 20, kiedy większość z nas miała w nogach już nie
tylko 21 kilometrów przebiegniętych po trasie półmaratonu hajnowskiego, ale
wiele więcej – wytańczonych pod białowieskim niebem lub przedreptanych w
kolejce po liczne puszczańskie frykasy, od dzika z rożna po owianego legendą
ducha puszczy.
Duch puszczy jest dla półmaratonu hajnowskiego jak sake dla
Japończyków, jak uzo dla Greków, albo jak kropka dla Łemków – czymś więcej niż
tradycją, takim wysokoprocentowym elementem tożsamości. Bez ducha puszczy huczna biesiada na skraju białowieskiej kniei nie miałaby swego
czaru, gwiazdy nie pląsałyby na niebie tak żwawo, język białoruski nie stawałby
się nagle tak podobny do polskiego, twarze sąsiadów ze stolika obok nie byłyby
tak sympatyczne, a ostatni autobus odjeżdżający z imprezy pod gołym niebem w
kierunku Białowieży nie byłby tak wesoły. I bilecików do kontroli by nie było.
Ale na szczęście były.
Wypełniony wesołymi biegaczami autobus nie wyruszył z wioski
Budy nieopodal Teremisek punktualnie. Musiał poczekać na ostatni taniec i na
ostatnich pasażerów, którym nie zawsze było po drodze trafić w zbyt wąskie w
tym momencie drzwi. Było pół godziny po 22. Równe dziewięć godzin wcześniej
przekroczyłem linię mety. I tym samym zostałem mistrzem gównianych wyników.
Kiedy przed startem znajomi pytali mnie, na jaki rezultat biegnę,
odpowiadałem, że „na półtorej godziny”. Oczywiście w domyśle miałem też słowo „poniżej”.
Jak się później okazało to było bardzo ważne słowo, a ja je pominąłem.
Półmaraton Hajnowski ukończyłem z wynikiem 1:30:00 – pięknym z estetycznego, za
to zabawnie nieudolnym ze sportowego punktu widzenia. No bo jak inaczej nazwać sytuację,
w której biegnę przez bite dziewięćdziesiąt minut i dwadzieścia jeden tysięcy
dziewięćdziesiąt osiem metrów i trafiam akurat w pierwszą sekundę, w której nie
mogę powiedzieć, że „złamałem półtorej godziny”?! To przecież prawie jak zająć czwarte miejsce na olimpiadzie...
Mój serdeczny biegowy towarzysz i najlepszy sąsiad świata
Paweł w tym samym czasie pomagał na końcówce trasy swojej żonie. Kiedy w końcu
dotarli na metę i usłyszeli o moim wyczynie, Paweł – który wiedział, że dwa
tygodnie wcześniej mierząc się z barierą czterdziestu minut na „dyszkę”
spóźniłem się z kolei 8 sekund – nie myślał długo, tylko z miejsca wypalił: „No to
jesteś prawdziwym Mistrzem Gównianych Wyników!”.
Tak było na Podlasiu. Dziś jesteśmy na drugim końcu Polski. Nie ma ducha puszczy, jest za to mgła i jesienna aura. Jest pięknie, a my jutro startujemy w Maratonie Beskid Niski. Z dachu kapie deszcz, pytam Pawła: "jaką pogodę zapowiadają?". On odpowiada: "telefon mówi, że ma nie padać, ale przestał pokazywać słoneczko.Za to w Nowym Jorku 27 stopni i lampa!".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz