piątek, 13 marca 2015

Zimowy Ultramaraton Karkonoski 2015

Nagle poczułem się lekko. Zniknął gdzieś ciężar nabitych ud, łydki odzyskały sprężystość, a ramiona znów pracowały na najwyższych obrotach. Z dumnie wypiętą piersią gnałem w dół karpackiego deptaka, stopy w pełnym pędzie lekko tylko muskały równy asfalt, a łokcie dziarsko dźgały zostawiane za plecami powietrze. Mijane dzieci patrzyły zdziwione zza trzymanych w małych dłoniach patyków spowitych watą cukrową, a dorośli nieśmiało oklaskiwali kolejnego śmiałka, który swym ostatnim zbiegiem żegnał się z niezwykłą 52-kilometrową trasą ZUK-a. Czułem się szczęśliwy.

Fot. Wojtek Łużniak

"A co to ten ZUK?" - zapytał mnie w sms-ie kolega w odpowiedzi na triumfalną wiadomość, jaką wysłałem mu chwilę po minięciu linii mety. Najpierw wpisał hasło w wyszukiwarkę, ale wyskoczyły mu setki zdjęć lubelskiego dostawczaka, więc dał za wygraną. Odpisałem mu, że Zimowy Ultramaraton Karkonoski - w skrócie ZUK - to najpiękniejszy bieg, w jakim kiedykolwiek uczestniczyłem. A nawet nie bieg, a w ogóle jedno z najpiękniejszych wydarzeń w moim życiu.

Fot. Iwona El Tanbouli-Jabłońska

Albowiem ZUK to nie tylko piękna trasa w pięknych Karkonoszach, ale przede wszystkim piękni ludzie o pięknych sercach. Piękna jest też idea, dla której tłum biegaczy już drugi rok z rzędu zebrał się początkiem marca w Karpaczu, by wspólnym biegiem uczcić pamięć o Tomku Kowalskim, znakomitym himalaiście i ultramaratończyku, który dwa lata temu pozostał w ukochanych górach na zawsze...     

Nie byłoby ZUK-a gdyby nie narzeczona Tomka Agnieszka, jego wspólniczka Ania, rodzina i dziesiątki przyjaciół. To oni stoją za całą organizacją, za każdym wydrukowanym numerem startowym, za każdym znacznikiem na trasie, za każdą obraną pomarańczą, później łapczywie połykaną przez uczestników na punkcie odżywczym w Domu Śląskim pod Śnieżką, wreszcie za każdym ręcznie wykonanym medalem, który w sobotni wieczór dumnie prezentował się na piersiach tych, którzy raptem kilka godzin wcześniej dotarli do mety w Karpaczu.

Fot. Wojtek Łużniak

Przy czym ZUK jest równie piękny co trudny. 52 kilometry same w sobie robią wrażenie, jednak kiedy dorzucimy do tego kopny śnieg miejscami sięgający kolan, wiatr i trudne technicznie trawersy, okaże się, że teoretycznie wygórowany limit 11 godzin na ukończenie wcale nie jest nieuzasadniony. Tym bardziej zasługuje na szacunek fakt, że z 245 startujących osób, tylko pięć nie dotarło do mety.

ZUK to moja wielka biegowa miłość od pierwszego wejrzenia, to moc pięknych wspomnień, cudownych ludzi i wielkich emocji. By choć na chwilę do nich wrócić, codziennie rozkładam papierową mapę trasy i staram się sobie przypomnieć, co robiłem lub widziałem w jakimś jej punkcie. I wiecie co? Odpowiedź jest zawsze taka sama: biegłem i patrzyłem na góry. Po prostu biegłem i patrzyłem na góry...

Fot. Krzysztof Lisowski

2 komentarze:

  1. Rano nie miałem jak skomentować (czytane na komórce przy śniadaniu), więc piszę dopiero teraz. Kurde, ależ to było przeżyć i doznań na tym ZUKu, co? Ja wciąż gdzieś w głowie rozmyślam nad trasą, nad trudnością, nad błędami, które popełniłem, a przede wszystkim, jak to możliwe, że dziewczynom udało się zrobić imprezę o tak niesamowitej pozytywnej atmosferze! Coś pięknego:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Miko może ja kiedyś też po prostu pobiegnę patrząc na góry a tymczasem po prostu cieszę się czytając Twoje wpisy... ;-)

    OdpowiedzUsuń