Jeśli jeszcze nie słyszeliście o
Ultrałemkowynie, to najwyższa pora, żebyście usłyszeli! To kolejny piękny
ultramaraton na coraz bogatszej mapie polskich biegów na najdłuższych
dystansach. Jego pierwsza edycja odbędzie się w drugiej połowie października (24-26
X), a uczestnicy będą mieli do wyboru dwie trasy – 70-cio i 150-cio kilometrową.
Obie kończą się w Komańczy, przy czym pierwsza startuje z Chyrowej, za to druga
aż z Krynicy-Zdroju.
Zarówno „krótka” jak i długa
Ultrałemkowyna w całości pokrywają się z Głównym Szlakiem Beskidzkim, zwykle zwanym po prostu „czerwonym”, wiodącym
z Ustronia do Wołosatego. Trudno to sobie
wyobrazić, ale w zeszłym roku nasz narodowy ultras
do zadań specjalnych Maciek Więcek pokonał biegiem calutki, liczący blisko 520
kilometrów, czerwony szlak, i to w zaledwie 114 godzin! W relacjach z jego
wyczynu można było później przeczytać, że najciekawszy był dla niego właśnie odcinek
wiodący przez Beskid Niski i Łemkowszczyznę.
Beskid Niski - widok na dolinę Ciechani |
Przy czym trzeba zaznaczyć, że Maciek biegł ze wschodu
na zachód, a trasa Ultrałemkowyny prowadzi w odwrotnym kierunku. Można więc
uznać, że wrażenia i krajobrazy, które towarzyszyły jemu, my w październiku będziemy stale
zostawiać za plecami. I na tym mógłbym zakończyć rozważania na temat potencjału
Ultrałemkowyny, gdyby nie to, że cały czerwony szlak – tym razem już we
„właściwym” kierunku - pokonało w
zeszłym roku również niezwykłe małżeństwo Rzeszótków - Marzena i Leszek.
Przybiegli z Ustronia do Komańczy na start X edycji Biegu Rzeźnika, po czym –
niejako na deser – pokonali bieg w wersji hardcore, czyli blisko 100 kilometrów do Wołosatego. Również z ich ust padły później słowa, że ze wszystkich fragmentów wyprawy najprzyjemniej biegło im się właśnie przez Beskid Niski –
czyli, nic dodać nic ująć, trasą Ultrałemkowyny!
Ja sam nie znałem do tej pory
czerwonego szlaku zbyt dobrze. Dopiero ten rok odrobinę to zmienił – najpierw
dzięki Biegowi Rzeźnika zaznajomiłem się z jego bieszczadzkim rozdziałem, a w
miniony weekend – w ramach początku przygotowań do październikowego debiutu na
dystansie 100+ km – przemierzyłem jego beskidzką część. Tym samym zaserwowałem sobie taką moją prywatną Mini Ultrałemkowynę!
Dobieg
Jednak żeby móc cieszyć się kroczeniem
po czerwonym szlaku najpierw musiałem do niego dotrzeć. Spod domu miał mnie do
niego doprowadzić jego zielony brat wiodący z Nowicy przez Smerekowiec,
wzgórze Banne, Skwirtne aż do Koziego Żebra, o którym – tak na marginesie – Maciek
Więcek wyrażał się podczas swojej ubiegłorocznej
przeprawy w iście żołnierskich słowach. A to dlatego, że podejście pod Kozie Żebro od wschodniej strony to
naprawdę kawał stromizny! Na moje szczęście ja wchodziłem na nie akurat od
drugiej strony, z której podejście jest zdecydowanie łatwiejsze. No może poza
dziesiątkami połamanych i, jak na złość, rzuconych prosto na szlak drzew!
Kozie Żebro – Zdynia
Kozie Żebro - spotkanie na szlaku |
Cóż to był za piękny odcinek!
Najpierw szaleńczy zbieg ku bazie harcerskiej w Regetowie, później przyjemna
wspinaczka pod Rotundę, kolejny leśny zbieg ku Zdyni i te pola na końcu, ach te
pola… Łemkowszczyzna jest najpiękniejsza właśnie z tej perspektywy – wyjścia z
lasu i postawienia stóp na polach. I nieważne, czy są już skoszone, czy jeszcze
na swoją turę sianokosów czekają. Pola Beskidu są piękne zawsze i wszędzie! Kiedy wybiegłem z
leśnego cienia i oślepiło mnie światło południowego, letniego słońca, na
początku trudno było mi patrzeć przed siebie. Leciałem więc na ślepo i dopiero
po dłuższej chwili ustąpiło łzawienie, a przede mną ukazała się
piękna dolina rozciągająca się od Gładyszowa aż po Konieczną. To królestwo
krów, owiec, pstrągów i…psylocybów zawsze mnie ujmowało, jednak tej
niedzieli, gdy wkroczyłem w nie już lekko zmęczony, ale naładowany dobrą
energią i endorfinami, wszystko we mnie chciało krzyczeć ze szczęścia. Jeśli
istnieje jakiś biegowy absolut, to śmiem przypuszczać, że ma on coś wspólnego z
tym co przeżyłem na zbiegu z Rotundy do Zdyni.
Beskid Niski - baza harcerska w Regetowie |
Beskid Niski - Zdynia |
Zdynia – Jasionka
Jeśli poprzedni odcinek był moim
absolutem, to kolejny spokojnie mogę nazwać…absolutną porażką. Pasmo
niepowodzeń zaczęło się już pod jedynym w okolicy sklepem, gdzie zapragnąłem
poprosić o zimną puszkę coli, a jedyne co dostałem to zimny pocałunek od
zatrzaśniętej klamki. Za to potem było już tylko gorzej: zgubiony szlak na
podejściu, kilkukilometrowy, nieszczególnie ciekawy odcinek po Popowych
Wierchach, szlak zgubiony po raz drugi – tym razem już na dobre – i w
konsekwencji beznadziejna tułaczka po chaszczach, bagnach, jarach i
ostrężynowych polach nieprzyjaznego w tamtej chwili lasu.
Beskid Niski - pod sklepem w Zdyni |
Dobrą godzinę zajęło mi
przedzieranie się na azymut w kierunku doliny, przy czym ani przez chwilę nie
miałem całkowitej pewności, że idę (bo tam już nie biegłem) w dobrą stronę. Na
szczęście burza, która nie przestawała straszyć przez cały czas mojej leśnej
tułaczki, w pewnym momencie dała sobie spokój i odleciała na zachód. Kiedy w
końcu wygramoliłem się z gęstwiny beskidzkiego lasu, piszczele miałem tak
rozorane, jakbym przez ostatnie pół godziny tarł je nieustająco cienkim
papierem ściernym – a to tylko pamiątka po spotkaniu z jeżynami, na Łemkowszczyźnie zwanymi czernicami.
nogi przed spotkaniem z jeżynami-czernicami |
Za lasem – jak to zwykle w Beskidzie
bywa – nastąpiło pole i ciągnęło się aż do – jak to również w Beskidzie bywa –
drogi. Za to na polu z ciekawostek mieliśmy świeżo skoszone siano i małe
żmijki-miedzianki. Niewiele jest rzeczy na świecie, których się bezwzględnie
boję – jedną z nich są właśnie żmije. Możecie więc sobie wyobrazić, co
poczułem, kiedy gdzieś w połowie świeżo skoszonej łąki, mój rozradowany
uwolnieniem się z leśnej pułapki wzrok przypadkiem powędrował w dół i zobaczył
czmychającą między nogami młodą, ale już średnich rozmiarów, beskidzką gadzinkę.
Na szczęście tym razem to ona była bardziej struchlała niż ja, ale i tak cały pozostały
odcinek aż do drogi przebyłem ze ślepiami wlepionymi w podłoże. Ale to nie koniec przygód - na odchodne
nastraszyła mnie jeszcze stara, zniszczona, żółta rękawica robocza zwinięta w kłębek, na
którą prawie nadepnąłem, doznając przy tym niemalże zawału serca myśląc, że to kolejna gadzia zasadzka!
Jasionka – Wołowiec
Ostatni etap wycieczki pokonałem już nie
biegiem a spacerem w wyborowym towarzystwie trzech sympatycznych włóczykijek
i dwóch równie sympatycznych kudłatych psów. Po drodze natknęliśmy się na
niebezpieczne urwisko z kilumetrowym lądowaniem dla nieuważnych i ślad
kolejnego kudłacza – ale akurat jego to wolałbym na Ultrałemkowynie nie
spotkać!
"tu biegłem" - MIŚ |
Podsumowanie
Kilkunastokilometrowy odcinek
czerwonego szlaku, który pokonałem w niedzielę nie należał do
najtrudniejszych, jednak pod koniec października może być zupełnie inaczej – szczególnie
jeśli popada. A w październiku w Beskidzie przecież lubi popadać! Wtedy przydadzą się buty z ciężkim bieżnikiem, dużo motywacji i jeszcze więcej cierpliwości...
Niewątpliwym wyzwaniem dla organizatorów jest dobre oznakowanie trasy, bo w wielu miejscach trzeba naprawdę wytężać wzrok, żeby odnaleźć na drzewach i kamieniach czerwone znaczniki. Inną sprawą jest, że na jesieni, po sezonie turystycznym, leśne ścieżki będą znacznie lepiej udeptane i bardziej widoczne niż dziś. Jednak na chwilę obecną zgubić się jest stosunkowo łatwo, a szczególnie źle oznakowany jest skręt ze Zdyni ku Popowym Wierchom i sam odcinek prowadzący wierzchem "Popowych", gdzie na długości kilometra ukazały mi się tylko dwa znaczniki. Drugą istotną sprawą jest wspomniane urwisko kilkaset metrów za szosą Jasionka-Krzywa, które już teraz jest niebezpieczne, i nawet nie chcę myśleć, jak będzie wyglądało, gdy przebiegnie po nim sto czy sto kilkadziesiąt osób...
Niewątpliwym wyzwaniem dla organizatorów jest dobre oznakowanie trasy, bo w wielu miejscach trzeba naprawdę wytężać wzrok, żeby odnaleźć na drzewach i kamieniach czerwone znaczniki. Inną sprawą jest, że na jesieni, po sezonie turystycznym, leśne ścieżki będą znacznie lepiej udeptane i bardziej widoczne niż dziś. Jednak na chwilę obecną zgubić się jest stosunkowo łatwo, a szczególnie źle oznakowany jest skręt ze Zdyni ku Popowym Wierchom i sam odcinek prowadzący wierzchem "Popowych", gdzie na długości kilometra ukazały mi się tylko dwa znaczniki. Drugą istotną sprawą jest wspomniane urwisko kilkaset metrów za szosą Jasionka-Krzywa, które już teraz jest niebezpieczne, i nawet nie chcę myśleć, jak będzie wyglądało, gdy przebiegnie po nim sto czy sto kilkadziesiąt osób...
Coś czuję w kościach, że niedługo bedzie Twój Badwater, Ultrasie!
OdpowiedzUsuńCo Ty, za bardzo boję się węży - a ich na pustyni przecież pełno! ;-)
OdpowiedzUsuńdzięki za ten opis :) do zobaczenia!
OdpowiedzUsuńDo zobaczenia i do umęczenia! ;-)
Usuń