Nagle znalazłem się w Kalifornii, choć sam nie wiem, jak to się stało. Prędkość odrzutowa mnie zdumiewa, a pokonywanie tysięcy kilometrów liczone w godzinach już zupełnie nie mieści mi się w głowie. Przedwczoraj byłem w Warszawie, wczoraj w Nowym Jorku, dzisiaj w San Francisco, a już jutro będę w Lone Pine. Lubię podróżowanie, nie da się ukryć, jednak nie zmienia to faktu, że pokonywanie przestrzeni w tak gwałtowny sposób wydaje mi się nie mieścić w ludzkiej skali.
Widok z nowojorskiego apartamentu gościnnych przyjaciół |
Do Kalifornii przyjechałem ku biegowej przygodzie życia - wspólnie z bratem Filipem i jeszcze dwoma kumplami będziemy wspierać naszego dzielnego przyjaciela Darka Strychalskiego na trasie ultramaratonu Badwater. Zadania na 217 kilometrów tego biegu już zostały przydzielone - Kuba będzie kręcił dokument o powrocie Darka na trasę Badwater, Kamil zgodził się zostać naszym kierowcą, a Filip i ja będziemy na zmianę dotrzymywać kroku Darkowi, motywować go i - ogólnie rzecz ujmując - trzymać go w pionie.
Chłopaki - Darek i Filip - są na miejscu już od dwóch tygodni. Przyjechali wcześniej, żeby Darek mógł się porządnie zaaklimatyzować i przygotować do zawodów. W tym celu od kilku dni śpią na polu namiotowym na wysokości około 3000 metrów, na którym największą atrakcją - oprócz rozrzedzonego powietrza - są grasujące niedźwiedzie. Do tego codziennie trenują, oczywiście w umiarkowanych dawkach, i testują jedzenie, jakie Darek będzie spożywał w trakcie biegu. A na dokładkę całe przygotowania relacjonują na specjalnie utworzonym na tę okazję foto-blogu. No po prostu pełna profeska!
Tymczasem ja po podróży byłem wymięty jak uprany kot, a po przedwczorajszym nocnym spacerze po nowojorskim Central Parku tradycyjny jetlag zamienił mi się w istny jumbo jetlag. Jednak nie chcąc ryzykować, że będę dochodził do siebie jeszcze przez kolejne dni i - w konsekwencji - odstawał od chłopaków już na starcie, dziś rano postanowiłem przepalić nawarstwione zmęczenie i pogięte mięśnie. Spakowałem się więc w samochód i pojechałem pobiegać po Parku Narodowym Big Basin Redwoods jakieś 60 mil na południe od San Francisco.
Ależ to był fantastyczny trening! W sumie jakieś 15-20 mil (to według szacunków strażniczki parkowej), pod górę i w dół w przepięknym otoczeniu pierwotnego lasu, w znacznej mierze porośniętego gigantycznymi sekwojami. Już wcześniej widziałem te olbrzymy na żywo, ale dopiero teraz, w tak bezpośrednim kontakcie, w pełni zdałem sobie sprawę z ich potęgi i majestatu.
Sekwoje nie porastają jednak całego parku, a tylko jego niższe partie, gdzie najchętniej zbiera się na nich para wodna, od której dostają szwungu i mogą piąć się aż do nieba. Wyżej więcej jest za to cienkich drzew, zarośli i takiej typowo śródziemnomorskiej roślinności. Są tam też skały, piachy, jaszczurki i przepiękne widoki.
A i jeszcze jedno - na dole było całkiem rześko, za to wraz z wysokością wzmagał się prawdziwie kalifornijski ukrop. Po osiągnięciu wierzchu, czyli jakichś 2000 stóp (około 600 metrów) byłem więc już całkiem mokry. Urzeczony urodą otoczenia parłem do przodu z lekkością i dużą swobodą. Co ciekawe na szlaku nie spotkałem przy tym właściwie żywej duszy - jedynie dwóch brodatych drwali-lumberjacków i jedną uśmiechniętą dziewczynę pod sam koniec wędrówki.
Moją krótką ale jednak długą wycieczkę po Big Basin Redwood National Park zakończyłem dynamicznym zbiegiem, pełnym zakrętów, trawersów, mostków i oczywiście sekwoi, lecąc pełną parą z samego szczytu aż do asfaltowej drogi przeciwpożarowej wiodącej doliną.
A już na drodze spotkałem przesympatyczną Idę, która stała się moją towarzyszką na ostatnim etapie wędrówki - miała około pięćdziesiątki, przyjechała z pobliskiego Boulder's Creek i wracała właśnie ze spaceru po lesie ze swoim czarnym psem półlabradorem. Najpierw opowiedziałem jej o Etosiu vel psiekomandosie - psim ultramaratończyku, do którego jej pupil był bardzo podobny, z tą różnicą, że na oko był tak ze dwa razy szerszy. Ida zapytała, co robiłem w lesie, i czy biegałem. Odpowiedziałem, że owszem, po czym opowiedziałem jej całą historię Darka i jego przygody z Badwater. Ida słuchała z wielką uwagą by na koniec wypalić: "Dobrze znam Badwater! Mój siostrzeniec już dwa razy go pokonał, może go znasz? Nazywa się Jason Coop i jest trenerem Deana Carnazesa. Na pewno zainteresuje go historia Darka, a ja już teraz trzymam za Was kciuki na Badwater, chłopaki!". Coś takiego mogło się wydarzyć tylko pod zielonym dachem wielkich sekwoi...
A już jutro ruszamy na południe! Na spotkanie z Darkiem, Filipem i z...Badwater - trzymajcie kciuki!!!
Kciuki zaciśnięte! Ależ piękna przygoda :) Powodzenia!!!!! Czekam na kolejną relację. am
OdpowiedzUsuńKciuki przydadzą się na każdej ze 135 darkowych mil - dzięki!!!
UsuńPrzede wszystkim gratulacje dla Pana Darka i jego świetnej Ekipy! I dziękuję za dokolany - odkrycie roku ;) am
UsuńDzięki! A dokolany? Cóż, Darek - jak prawdziwy artysta - nawet nie wie, kiedy tworzy ;-)
UsuńTylko i aż tyle: wow :)! Trzymamy mocno kciuki za całą Waszą ekipę! Pozdrawiamy :) p.s. Ciocia trenera tego Deana, chciałoby sie powiedzieć "jaki ten świat mały" ;)
OdpowiedzUsuńDzięki, jesteście kochani! A cioci chciałoby się powiedzieć, że świat jest nie tylko mały ale i piękny! :-)
UsuńJa tam się dziwię, że nie spotkałeś samego Scotta Jurka :)
OdpowiedzUsuńNa Jurka przyjdzie czas, jak Darek zdecyduje się przemierzyć Amerykę wszerz ;-)
UsuńDobry artykuł i zajebiste zdjęcia :) 3mam kciuxy za Darka ! Jendkerro
OdpowiedzUsuńDzięki! Kciuxy się przydały - Darek vel Sztajner roztrzaskał Badwater jak na życzenie!
UsuńPozdrowienia Jendkerro!!!