Czwarta, przedostatnia, edycja Monte Kazury już za nami. Kto przegapił, niech żałuje - a kto nie chce żałować jeszcze bardziej, niech zbiera siły na 20 sierpnia i ostatnie ściganie po ursynowskiej górce Kazurce w tym sezonie.
Co prawda zabrakło wczoraj Krzycha i jego tradycyjnej pogadanki przed startem, nie było zawsze wesołego psa Etosia, a na dodatek z trasy ubyło kilka muld, ale i tak Monte Kazura dała - jak zwykle z resztą - prawdziwego czadu. A my razem z nią!
***
Mija 52 minuta i 29 sekunda biegu, a na metę wpada ostatnia uczestniczka zawodów - niesamowita Marta Dawiczewska. Wszyscy pozostali zawodnicy patrzą na nią z uznaniem, dopingują z całych sił, a pogłos rytmicznych braw dociera do najwyższych pięter okolicznych bloków. Marta mija bramę i ostatni punkt pomiaru czasu, a na jej twarzy nadludzkie zmęczenie miesza się z widoczną z daleka ogromną satysfakcją. Gdy się w końcu zatrzymuje, brawa nie milkną jeszcze przez dłuższą chwilę. Marta wpada w opiekuńcze ramiona swojego partnera, a zaraz potem przyjmuje liczne gratulacje od swoich rywali, którzy w tym momencie żadnymi rywalami nie są - na to jedno mgnienie są jej przyjaciółmi. To zdecydowanie jeden z najbardziej wzruszających momentów, jakich byłem świadkiem od początku mojej przygody z bieganiem.
Pomimo, że rezultaty najlepszych zawodników wzbudzają mój najszczerszy podziw - szczególnie biorąc pod uwagę tropikalne warunki, w jakich odbywała się IV edycja Monte Kazury - to największą zwyciężczynią wczorajszego biegu jest dla mnie właśnie Marta. Już w chwili gdy mijałem ją na moim trzecim okrążeniu, podczas gdy ona dopiero zaczynała drugie, pomyślałem o niej z wielkim respektem. A gdy w końcu dotarła do mety, umordowana na ciele, ale widocznie szczęśliwa na duszy, pomyślałem o niej, że jest prawdziwą Bohaterką. Bohaterką, jakich bieganie potrzebuje, która tak jak Nola Szule (dzięki za doping!) pokonuje własne możliwości i daje innym wiarę, że nawet niemożliwe jest możliwe. Marta, byłaś wczoraj niesamowita, moje najszczersze gratulacje!
***
Jednak Monte Kazura dała wczoraj popalić nie tylko Marcie - 9 lipca 2014 roku wieczorem warszawski Ursynów postanowił bowiem na chwilę stać się brazylijskim Manaus, a lokalny inspektorat pogodowy musiał po południu przekręcić kurki z temperaturą i wilgotnością powietrza daleko za czerwoną kreskę, przez co wszyscy czuliśmy się jak amazońska partyzantka gotowa w każdej chwili wyzionąć ducha. Zabrakło tylko piranii w Wiśle i ludożerców czających się z ostrymi dzidami za którymś z kazurkowych zakrętów.
W teorii gwałtowna ulewa, którą spłynęła wczoraj cała Warszawa, miała schłodzić powietrze, przegnać przygniatającą parność, a nam dać idealne warunki do wieczornego biegania. Jednak albo padało za krótko, albo jakiś inny czynnik atmosferyczny sprawił, że zamiast lepiej, po deszczu zrobiło się jeszcze gorzej. Nawiasem mówiąc, gdyby korespondencyjna organizatorka, a prywatnie dumna absolwentka Geografii, Magda nie ganiała się właśnie z niedźwiedziami po rumuńskich Karpatach, na pewno by nam poleciła, jak sobie w takich okolicznościach radzić. A tak byliśmy zdani tylko na siebie...
Z wczorajszą pogodą jedni poradzili sobie lepiej, inni gorzej. Mi na przykład ciężkie powietrze nie doskwierało tak bardzo, za to poległem zupełnie na mokrej nawierzchni. Szczególnie świeżo zlana trawa kilka razy sprawiła, że zakręty brałem jak bolid formuły trzeciej z solidną podsterownością, a na zbiegach ze dwa razy niemalże wyłożyłem się jak długi. Jednak winy mogę szukać tylko w sobie - nie wiem, co mnie podkusiło, żeby zamiast moich magicznych, samoprzylepnych inov-8 założyć ulubione, ale jednak bardziej nadające się na suchy teren minimusy. Jest takie brzydkie powiedzenie biegaczy "latać jak szmata" - to o mnie wczoraj...
Co tu dużo gadać, kocham Monte Kazurę - za trasę, za górki i dołki, za atmosferę, za ludzi, którzy w niej uczestniczą i za poczucie sięgnięcia czeluści własnej wytrzymałości za każdym razem, gdy wpadam na metę. Coraz mocniej czuję przy tym, że Monte Kazura to nie jest zwykły bieg, Monte Kazura to taka piękna, dumna kobieta, która jak trzeba, to utuli, ale jeszcze częściej z uśmiechem na twarzy i nieopisaną pasją goni do roboty. A my do tej roboty z przyjemnością dajemy się zagonić.
No to co, tyłki w troki i do zobaczenia 20 sierpnia!
fot. Ilona Wicherkiewicz |
Oj powiem Ci, że ja, choć na nogach miałem Inov-8, które są naprawdę niezłe w terenie, raz zjechałem kawałek na mokrej trawie;) Świetnie było, kapitalnie, bosko, fantastycznie – jak zwykle!:) Kurczaki, że też ten 20 sierpnia jest tak daleko…
OdpowiedzUsuńNie wiedziałem, że mokra trawa może być aż tak śliska - bo, że może być mokra, to wiedziałem ;-)
Usuńfaktycznie wczoraj po deszczu mogło wydawać się, że będzie lekko i przyjemnie, a okazało się, że było bardzo ciężko i mega przyjemnie :):)
OdpowiedzUsuńBiegło się bardzo ciężko - to fakt - za to przyjemnie było dopiero na mecie! ;-)
UsuńLiczę na to, że zrobią też jesienną edycję.
OdpowiedzUsuńChodzą słuchy, że nawet nie jesienną, a zimową - wieczorną i z czołówkami!!!
UsuńFajny tekst, choć czytając mam wrażenie, że byłem niby na tym samym biegu, ale jakby w jakimś równoległym wymiarze - bo mimo że kiepsko znoszę upał i ukrop, miałem zupełnie inne odczucia. Otóż, jak dla mnie było przyjemnie i rześko! Poprawa czasu o ponad minutę zdaje się to potwierdzać... Mnie nie zawiodły ani przez moment troszkę mniej znane salomonowskie fellraisery
OdpowiedzUsuńZazdroszczę rześkości.. ;)
UsuńNo to szczęściarz z Ciebie - z tego co widziałem, większość raczej zdychała ;-) A fellraisery? Bardzo długo polowałem na nie czekając na jakąś sensowną okazję, ale że się nie doczekałem, w końcu kupiłem tańsze x-talony. Dziś zdecydowanie nie żałuję, choć chętnie bym je porównał z chudszymi braćmi speedcrossów - szczególnie jeśli tak je polecasz! Serdeczności!
OdpowiedzUsuńPisząc o fellraiserach miałem na myśli fellcrossy. Fellraiserów nie znam :-)
UsuńNajpiękniejszy blog o bieganiu...pisany sercem...czytany sercem ... ;-)
OdpowiedzUsuńeee ja widziałam, że koszulka Zwycięzcy niosła... ciekawie było pokibicować, ale nogi chciały pobiegać, czekam na sierpień z wytęsknieniem! N.
OdpowiedzUsuńDo 20 zatem! Najpóźniej ;-)
Usuń