Odezwała się dzisiaj do mnie biegająca koleżanka - niesamowita osoba, której historia zasługuje na porządną garść słów uznania. Poznaliśmy się niewiele ponad rok temu - ja byłem wtedy na etapie celebrowania życiówki w maratonie, podczas gdy ona dopiero zaczynała swoją biegową drogę. Pojawiła się dosłownie znikąd na jednym z naszych zorganizowanych niedzielnych treningów (które, niestety, przeszły już do historii) i podjęła wyzwanie. Kto mógł wtedy przypuszczać, że z tej niepozornej dziewczyny, dosłownie wyrwanej zza biurka, wyjdzie taki biegowy drapieżnik? Pamiętam, że wtedy już po kilku sesjach: minuta truchtu/dwie minuty marszu, widać było na jej twarzy zmęczenie. Krople potu spływały jej spod kolorowej czapki ku ustom, i tylko szelmowski uśmieszek przedzierający się spod kłębów wydychanej pary sprawiał, że można było przypuszczać, że początkowa zadyszka nie jest jej ostatnim słowem w przygodzie z bieganiem. Rok później ta sama dziewczyna (choć jest jej dziś o połowę mniej) cykl 1 minuta biegu/2 minuty marszu zmodyfikowała na...1 weekend/2 maratony. I to tydzień po tygodniu! To naprawdę niesamowite, jak wielki w tym niepozornym ciele skrywał się sportowy duch. Czasem aż się trwożę, gdy przeglądając listę uczestników kolejnych zawodów wszędzie widzę jej nazwisko - i to nie tylko na liście startowej ale i na liście wyników (coraz bardziej zresztą okazałych). W 2013 roku przebiegła chyba wszystko, co było do przebiegnięcia w jej zasięgu - od biegów po parku na 5 kilometrów, przez 2 maratony warszawskie (wiosenny i jesienny), terenowy maraton kampinoski, po wspomniane 2 bydgoskie dwumaratony weekendowe. Niezliczonych biegów na "dychę" i kilku półmaratonów nawet nie będę wymieniał. Czasem wydaje mi się, że przez rok nabiegała więcej kilometrów niż ja przez całe życie. Natomiast w 2014 bierze się to dzielne dziewczę za góry i bieganie ultra. Z jednej strony od początku jej kibicuję i trzymam za nią kciuki, z drugiej zaś, boję się, żeby jej niebywały zapał nie sprowadził jej pewnego dnia na manowce. Wiem, że serce do biegania i hart ducha to ona bezwzględnie ma. Ma już też spore doświadczenie, ale czy to wystarczy, żeby po niewiele ponad roku biegania porywać się na góry i na dystanse podchodzące pod 100 kilometrów? Wierzę, że tak, ale myślę jednocześnie, że sama wiara tu nie wystarczy. Tym bardziej, że - jak sama mi dziś napisała - zdała sobie właśnie sprawę, że nie do końca wie, w którym miejscu jest dzisiaj w swoim bieganiu. Wyczułem, że pojawiło się w niej coś na kształt zwątpienia i brak pełnego przekonania do obranej drogi.
Nie mam wielkiego doświadczenia w górskim bieganiu, ale jedno wiem - żeby dać w nich radę, nie ma miejsca na niepewność i zwątpienie. Możesz być wolnym, szybkim, zwinnym, topornym, wszystko jedno, ale musisz mieć pewność. Pewność co do własnych ograniczeń, słabości i lęków, bo to właśnie ta pewność decyduje, czy na długiej trasie wytrzymasz, czy zejdziesz w jej połowie. I jestem przekonany, że moja koleżanka - niezwykła biegaczka, pomimo tego, że dziś wkradło się w jej umysł zwątpienie, jutro wróci na swoje tory i dalej będzie parła do przodu z tą nieprawdopodobną, sobie tylko znaną, energią. A okazja ku temu będzie doskonała, bo właśnie jutro startuje kolejny, trzeci już bieg z falenickiego górskiego cyklu - kogo jak kogo, ale jej na pewno tam nie zabraknie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz