czwartek, 9 stycznia 2014

Alkopol

Za każdym razem, gdy wydaje się, że już jest lepiej, że ludzie zaczynają myśleć nad tym, co robią, realia szybko pokazują, że w Polsce nieustająco i niepodzielnie rządzi alkohol. W samej Łodzi w ciągu ostatnich dni doszło do przynajmniej dwóch ściśle powiązanych z procentami dramatycznych wydarzeń. Najpierw, w sylwestrowy wieczór, pijana 30-latka w dziewiątym miesiącu ciąży w przypływie bąbelkowej zabawy postanowiła zatrzymać ruch na ulicy kładąc się na niej. Nadjeżdżająca toyota nie miała litości ani dla niej ani dla jej nienarodzonego jeszcze dziecka. Kilka dni później pijany motorniczy potrącił swoim tramwajem trzy ponad siedemdziesięcioletnie kobiety na pasach w centrum miasta. Dwie z nich zmarły na miejscu, trzecia po jakimś czasie w szpitalu. Jak wykazało śledztwo, kierujący tramwajem przed zajęciem miejsca za sterami swojego pojazdu szynowego spożył "około pół litra płynu o 36-procentowej zawartości alkoholu". Jeśli dołożymy do tego pijanego i naćpanego pirata drogowego z Kamienia Pomorskiego, który jednym niekontrolowanym poślizgiem pozbawił życia 6 osób, oraz historię innego "rajdowca" z Gdyni, który na podwójnym gazie załatwił na amen kierowcę jaguara, z którym zderzył się uciekając przed policyjnym pościgiem, jawi się nam obraz miejsca na mapie, w którym dobrą zabawę ceni się bardziej niż ludzkie życie.
Oczywiście momentalnie rozgorzała dyskusja nad tym, co zrobić, żeby zapobiec kierowaniu pojazdami po spożyciu. Moim zdaniem jest to błąd, bo powinniśmy się raczej zastanawiać, co zrobić, żeby zapobiec spożyciu w ogóle, nie tylko w kontekście kierowców. Jest bowiem tyle wspaniałych rzeczy, które można robić zamiast zalewać się w trupa i - co gorsza - wsiadać później za kółko. Niestety u nas życie w trzeźwości wciąż postrzegane jest jako frajerstwo. "Z teściem się nie napijesz?!", "Kto nie pije, ten kapuje!" - takie i inne podobne reakcje na niepicie są u nas - o, zgrozo! - normalne i przyjmowane z przymrużeniem oka. Piją myśliwi, piją policjanci, politycy, lekarze, pielęgniarki, pracownicy i pracownice korporacji. Piją wszyscy, wszyscy mają później kaca, a mimo to nie przestają pić. Dlaczego? Myślę, że w większości dlatego, że nie widzą dla siebie alternatywy. Alkohol jest przyjemny, daje ukojenie, sprzyja poczuciu wspólnoty i wywołuje uśmiech na twarzy. Niestety jest też powszechnie akceptowalny. Jednocześnie większość pijących nie zdaje sobie sprawy z tego, że na wyciągnięcie ręki ma cudowny substytut alkoholowego upodlenia - bieganie. Oczywiście nie mam zamiaru nikogo nawracać i udawać, że przebieranie nogami to magiczny lek na alkoholizm. Myślę jednak, że dla tych, którzy w piwku, winku i wódeczce widzą raczej sposób na zabicie czasu niż realny problem, bieganie może być doskonałą alternatywą. Bieganie wyposaża w endorfiny, buduje wspólnotę, uwalnia umysł, sprawia radość, tylko rzygać się po nim nie chce (poza skrajnymi przypadkami, zarezerwowanymi dla koneserów). Na dodatek większość jego skutków ubocznych będzie - w przeciwieństwie do alkoholu - obiektywnie pozytywnych. Przy odpowiednim treningu biegacz-już-nie-pijak powinien zrzucić parę kilo, wzmocnić odporność, rozprawić się z nadmiernym cholesterolem, obniżyć tętno spoczynkowe, ale przede wszystkim, otworzyć oczy na świat.  Ostatnio natknąłem się na blog poświęcony bieganiu (www.pannaannabiega.pl), którego autorka bez żenady przyznaje, że zanim zaczęła regularnie trenować, jej podstawowym sposobem na spędzanie wolnego czasu było upijanie się do spodu. Wiem, że nie dla niej jednej odkrycie pasji biegowej było szansą na przerobienie wypełniającej jej energii z niszczącej w budującą. Najpierw wzmocniła siebie, teraz namawia do tego innych. Potrzebne środki? Minimalne: godzina wolnego czasu w ciągu dnia, para sportowych butów, jakiś ciuch. Nie twierdzę, że życie w całkowitej abstynencji to cel ku, któremu wszyscy powinniśmy dążyć, ale szczerze wierzę w to, że gdyby współcześni balangowicze poświęcili przynajmniej połowę swojego przehulanego czasu na ruch zamiast na picie, szybko odkryliby w nim sens dużo większy niż spędzenie kolejnej nocy w zaśmierdłej imprezowni. Zdaję sobie sprawę, że na razie to marzenie ściętej głowy, ale jestem przekonany, że krok po kroku, dojdziemy do stanu, w którym zalany człowiek nie będzie codziennym widokiem, a biegacz nie będzie wytykany palcami jako ten, który "blokuje pół miasta" i straszy dzieci opinającymi tyłek legginsami. Ale póki co niestety łatwiej nam jednak dowalić komuś za to, że lata po ulicach w obcisłych gaciach, niż za to, że jeździ po nich samochodem naprany w trzy dupy...                 

2 komentarze:

  1. Na pocieszenie powiem Ci, że bieganie to dość zaraźliwa choroba. Jestem bardzo początkującą biegaczką ale już wzbudziłam sensację i zainteresowanie na mojej wsi. Ludzie pytają mnie czy biegam, jak mi idzie, czy to trudne zacząć (i nie przestać). Tak więc zainteresowanie jest i raczej pozytywne.
    Pozdrawiam
    ida27
    http://polskabiega.sport.pl/blogi/ida27_w_biegu

    OdpowiedzUsuń
  2. I o to chodzi - razem, biegowym krokiem możemy pokazać innym, że nie trzeba pić, żeby dobrze się bawić. Tak oddolnie, bez oglądania się na kolejne projekty antyalkoholowych ustaw! A Tobie Ida życzę na biegowych ścieżkach samych pokojowych spotkań z dzikami ;-) Powodzenia!

    OdpowiedzUsuń