czwartek, 23 stycznia 2014

O Australian Open, mleku migdałowym i bieganiu po schodach

Miało być tak: Agnieszka Radwańska biega o 5 rano, ja zaraz po niej - o 7. Jednak skończyło się jak się skończyło i z naszej dwójki dzisiejszego ranka biegałem tylko ja. Agnieszka głównie stała. Nie mam do niej pretensji o formę, szczególnie biorąc pod uwagę jej heroiczny, wyzuwający z sił bój o półfinał Australian Open z Azarenką. Tylko nadkobieta byłaby w stanie wytrzymać dwa arcyciężkie, rozgrywane w pełnym słońcu pojedynki dzień po dniu. Natomiast mam jej za złe to, że obudziłem się dla niej o 5:30, a ona nawet nie pozwoliła mi dobrze otworzyć oczu, a już schodziła z kortu ze skwaszoną miną przegranej. Dzisiejsza rywalka Cibulkova nie pozwoliła Radwańskiej dosłownie na nic, co i rusz bombardując ją mocnymi piłkami po rogach kortu i nie okazując przy tym najmniejszych oznak słabości. Nisko osadzona, z udem jak Roberto Carlos i grymasem wojowniczki na twarzy słowacka tenisistka była dzisiaj nie do pokonania. Poruszała się po korcie jak rasowa sprinterka, a Radwańska wyglądała przy niej jak ultramaratonka dopiero rozpoczynająca swój bieg na 200 kilometrów. Bardzo wyraźnie było widać, że tenis to sport umiarkowanie długodystansowy i Agnieszka, zanim jeszcze zdążyła się rozgrzać, już oglądała swoją rywalkę triumfującą na mecie. Tym razem szybkość zdecydowanie pokonała wytrzymałość.
Na szczęście zniechęcenie jakie poczułem po tym dość nudnym i jednostronnym widowisku nie odbiło się na treningu. Co więcej, szybka porażka Radwańskiej sprawiła, że udało mi się wybiec z domu wcześniej niż zwykle, dzięki czemu już przed siódmą mogłem pognać radośnie ku dobrze już udeptanym śnieżnym ścieżkom. Tego ranka na trasie nie wydarzyło się nic spektakularnego, więc nie będę się na ten temat rozpisywał i podsumuję dzisiejszy trening w trzech słowach: zimno, ślisko, jasno. Tak, jasno. Dziś po raz pierwszy od dawna niebo nie było pokryte chmurami, a nawet dało się na nim dostrzec zawieszony w przestworzach poranny księżyc. Miło tak opuścić mrok i zaznać kojącej jasności. Mam nadzieję, że najciemniejsze czasy mamy już za sobą, a pogoda będzie nam płatać takie miłe niespodzianki coraz częściej!

***

Wczoraj zrobiłem eksperyment. Nie jestem szczególnym zwolennikiem wszelkich żywieniowych mód, ale muszę przyznać, że pewne rozwiązania ze świata wegan bardzo mnie ciekawią. Lata temu gotujący znajomy namawiał mnie do spróbowania chałupniczej produkcji mleka owsianego. Jak się później okazało, ostatecznie nigdy go nie przygotowałem, ale od tamtej pory wciąż za mną to owsiane mleko chodziło. I pewnie w końcu bym się z nim zmierzył, gdyby nie to, że wczoraj płatki owsiane zostały uprzedzone przez migdały. Trafiłem bowiem na blogu biegającej Ani (http://www.pannaannabiega.pl/przepisy/mleko-migdalowe-przepis/) na bardzo prosty przepis na mleko migdałowe i postanowiłem go wypróbować. Wcześniej myślałem, że wszystkie te mleka: sojowe, ryżowe i inne to zwykła ściema i, że na pewno trzeba do nich dodać masę wypełniaczy, żeby w ogóle jakoś smakowały. Jakże wielkie było więc moje zdziwienie, kiedy po dosłownie kilku kwadransach zmagań (z czego najdłuższą część stanowiła obserwacja mozolnej pracy sitka), okazało się, że jedynymi składnikami świeżo powstałego napitku były naprawdę tylko migdały i woda. Zero soli, cukru, nie mówiąc o innych wynalazkach. Pierwszą szklankę wypiłem wczoraj na próbę, drugą dolałem na raty do kawy dzisiaj rano (pół przed porażką Radwańskiej, pół po) no i póki co żyję, mam się dobrze, a nawet co jakiś czas pojawia mi się smak na trzecią! Ale dla przyzwoitości uprzedzam, że mleko migdałowe mlekiem jest tylko z nazwy. Bardzo mi smakuje i na pewno będę je przyrządzał częściej, ale migdały krową ani kozą nigdy nie były, nie będą i basta!

***

W ramach przygotowań przedrzeźnickich wczoraj zrobiłem pierwszą sesję na schodach. Przekonałem się, że długie podbiegi po płaskim to zupełnie co innego niż dynamiczne, ostre wbiegi po stromych stopniach. Zrobiłem dziesięć pętel, z czego sześć na pełen gwizdek a cztery na spokojnie, nóżka za nóżką. Dziś czuję w udach i łydkach każdą z kilkuset pokonanych przeszkód i myślę sobie, że jeszcze daleka droga przede mną, żeby myśleć o dziarskim wspinaniu się pod Smerek czy Połoniny Wetlińską i Caryńską. Pocieszająca jest tylko świadomość, że im wcześniej poznam swoje słabości, tym większa jest szansa na to, że nie zaskoczą mnie one już na trasie, gdzieś na szlaku z Komańczy do Ustrzyk... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz