Dzisiejszy trening był dla mnie mordęgą. Bolały pośladki, uda i plecy. A wszystkiemu winny tenis - sport, z którym nigdy nie miałem do czynienia, a za który postanowiłem się wziąć wraz z początkiem tego roku. Tak na marginesie odkrycie w sobie ducha Gustavo Kuertena to tylko jedno z trzech moich sportowych noworocznych postanowień. Pozostałe dwa zostawiam na razie dla siebie, przynajmniej do czasu, gdy nie zacznę wcielać ich w życie. Ale jak już zacznę, na pewno tu o nich napiszę. Tymczasem muszę płacić frycowe za pierwszą z deklaracji danych samemu sobie: urozmaicenie tradycyjnego biegowego cyklu treningowego o kilka forhendów, bekhendów i sprintów pod siatkę w tygodniu. Mam to szczęście, że moja druga połowa macha rakietą już od kilku dobrych lat, mam więc od kogo się uczyć, a przede wszystkim, dla kogo się starać. Na dziś dzień, gdyby ktoś mnie zapytał o mój aktualny tenisowy status, opisałbym się jako "zawodnika" ambitnego, z niezłym forhendem i dość nieporadnym bekhendem, niepotrzebnie próbującego zabić każdą piłkę, a przy tym zesztywniałego jak kij od szczotki. I to chyba właśnie to zesztywnienie sprawiło, że gdy wyszedłem dziś rano pobiegać po dwóch dniach poświęconych na rozpoczęcie przygody z tenisem, czułem się jakbym nagle wszedł w inne ciało. Zniknęła cała lekkość ruchu, subtelne muśnięcia podłoża przez stopy ustąpiły miejsca słoniowatemu kłusowi, a w pracy rąk nie zostało ani krzty gracji. Czułem się ociężały i zniechęcony. "Jeśli tak ma wyglądać urozmaicenie mojego treningu" - pomyślałem - "To ja się wypisuję i zostaję przy bieganiu.". Na domiar złego na wysokości Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, już po pokonaniu pierwszego podbiegu i w chwili, gdy wydawało mi się, że najgorszy kryzys mam już za sobą, usłyszałem za plecami narastające dudnienie. Ktoś za mną biegł, na ucho z prędkością ze dwa razy większą od mojej. Już po chwili był na mojej wysokości, a po sekundzie wyprzedził mnie i rączo pognał w kierunku ulicy Belwederskiej - niewysoki, szczupły facet, odrobinę przypominający gazelę. Biegł lekko, finezyjnie i sprawnie. Wyglądał mi na klasycznego "trójkołamacza" (patrz: http://biegajsercem.blogspot.com/2013/12/gender.html). Kiedy tak mnie mijał sprawiając wrażenie, jakby kosztowało go to mniej więcej tyle wysiłku co - przepraszam za mój francuski - niewinne pierdnięcie, przypomniała mi się historia, którą uknuliśmy kiedyś z przyjaciółmi biegaczami po wypiciu jednego kieliszka czerwonego wina za dużo. Brzmiała ona mniej więcej tak:
Coraz częściej słyszy się z różnych źródeł, że, żeby bieganie miało jakikolwiek sens trzeba biegać: według jednych - przynajmniej pól godziny, według innych - przynajmniej 6 kilometrów, według jeszcze innych - na tętnie w przedziale 130-160. Wszystkie te teorie biorą się z tego, że przy różnym natężeniu wysiłku spalamy różne paliwa: cukry, tłuszcze, a w skrajnych przypadkach nawet mięśnie... Jedyne ryzyko jest takie, że jak ktoś weźmie je za bardzo do siebie, to jeszcze tak skoncentruje się na spalaniu, że gotów na jakimś biegu po prostu spłonąć. I już widać te nagłówki gazet nazajutrz: "Dramat: maratończyk spalił się podczas biegu"...
To oczywiście wizja skrajnie surrealistyczna, ale jednak w zabawny sposób pokazująca, że przesada w żadną stronę nie jest zdrowa. A akurat biegacz-gazela wyglądał tak, jakby spalił już wszystko co było do spalenia i zaprawdę nie wiem, co mogło być jego paliwem, może połykani na trasie inni biegacze? Ja przynajmniej tak właśnie się poczułem, kiedy zniknął z moich oczu śmigając za plecami Józefa Piłsudskiego obserwującego nasze zmagania z kamienną twarzą ze swojego cokołu. Do końca treningu jakoś, ledwo bo ledwo, ale dotrwałem. Dopiero na sam finał wstąpiła we mnie nutka optymizmu, gdy zbiegając schodami u stóp Zamku Ujazdowskiego, uświadomiłem sobie, że biegnie mi się zdecydowanie żwawiej niż na początku. Obolałe, zakwaszone mięśnie coraz mniej dawały się we znaki, nogi przestały sprawiać wrażenie granitowych, kotłowanina smętnych myśli w głowie ustała, a na twarz wrócił uśmiech. Ostatnią prostą pokonałem już w starej, dobrej formie i tylko prawa łopatka przy każdym kolejnym ruchu ręką nie dawała zapomnieć o wszystkich forhendach, które są już za mną i wszystkich tych, które dopiero czekają na swoją kolej. "Ten tenis to jednak świetna sprawa" - powiedziałem sobie wtedy w duchu - "Już nie mogę się doczekać kolejnej rozgrywki!"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz