Kiedy przeczytałem dziś artykuł o Panu Antonim, od razu postanowiłem odnieść się do jego pięknej historii dnia codziennego. Jednak chwilę później zobaczyłem, że na swoim blogu zrobił to już mój biegający przyjaciel. Tak więc, żeby się nie dublować, podsyłam link do niego (http://rossbieg.blogspot.com/), a sam napiszę o czym innym.
Zima zagościła już na Mazowszu na dobre, a razem z nią pojawił się dobrze znany biegaczom problem, czyli jak się odpowiednio ubrać na wiatr i mróz. Jest on właściwie nierozwiązywalny, bo, jak bardzo byśmy się nie starali, w końcu i tak okazuje się, że jest nam albo za zimno albo za ciepło. Ja sam wyznaję zasadę, że im mniej warstw, tym lepiej i dlatego jeszcze do końca zeszłego tygodnia biegałem w krótkich spodenkach. Do tego jedna koszulka z krótkim rękawkiem do ciała i druga, luźniejsza ze stójką na wierzch. Jednak w poniedziałek, gdy wystawiłem nos za próg, prędko dotarło do mnie, że tym razem taki zestaw nie przejdzie. Porzuciłem więc krótkie portki na rzecz długich legginsów, a spodnia, cieniutka koszulka ustąpiła miejsca cieplejszej bieliźnie z długim rękawem. Jeszcze tylko grubsza czapka, obowiązkowy buff, rękawiczki i okutany w taki zestaw poczułem się zdecydowanie bezpieczniej.
Początkowo było mi na świeżym powietrzu ciepło, miło i w ogóle w sam raz, ale już po pierwszym kilometrze zacząłem czuć delikatny przypływ duszności. Po pierwszym podbiegu zrobiło mi się gorąco, a na plecach poczułem krople potu. A że, gdy wybiegłem na odcinek płaskiego terenu, rozhulał się wiejący od tyłu wiatr, po kręgosłupie przeszły mnie mroźne ciarki. Wiedziałem, że to nie wróży nic dobrego, więc jedynym sensownym wyjściem wydawało mi się przyśpieszyć kroku tak, żeby stale dogrzewać spocone plecy i nie dać im się wyziębić. I tym sposobem, wciąż zwiększając tempo, niespodziewanie pokonałem moją tradycyjną pętlę w tempie znacznie szybszym niż zwykle, a u jej kresu musiałem przypominać rozgrzany do czerwoności, ciężki parowóz. Dodatkowo musiałem skrócić standardową sesję ogólnorozwojową (rozciąganie nóg, wymachy rąk, podpór itd.), bo jak już stanąłem, poczułem się tak, jakby cała ta masa mroźnego powietrza, przed którą dopiero co uciekałem, w jednej chwili mnie dopadła i chciała skuć na dobre. Do domu wróciłem więc zimno-ciepły i świadomy, że pierwszego egzaminu z zimowego ubierania absolutnie nie zdałem. W mojej polityce ubioru zabrakło bowiem etapu przejściowego. Trzeba było górę zostawić po staremu, a na cieplejsze wymienić tylko portki. I z takim założeniem wybierałem się na trening kolejnego ranka. Jednak gdy wyjrzałem przez okno, zobaczyłem trzęsące kuprami kaczki i skuty na twardo kanałek, szybko zapomniałem o całej nabytej mądrości i postanowiłem wybiec na zewnątrz dokładnie w takim samym zestawieniu jak dzień wcześniej. No i całe szczęście, bo okazało się, że wtorkowy poranek był o wiele zimniejszy niż poniedziałkowy i siarczysty mróz nie odstąpił mnie nawet po sześciu długich podbiegach. Tym razem, podczas powrotu było mi dokładnie tak samo zimno, jak wtedy gdy wychodziłem, a jeśli przybrałem jakiś kolor, najpewniej była to trupia bladość. Na dodatek nie rozgrzały mnie nawet wykonywane zdecydowanie rzewniej niż zwykle tradycyjne ćwiczenia ogólnorozwojowe i dopiero gorący prysznic w domu sprawił, że udało mi się odtajać. No i siedząc w wannie ze zwieszoną głową niczym mokry kurczak pomyślałem sobie, że to naprawdę trudne zadanie, żeby dobrze trafić z ubiorem na zimowe bieganie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz