poniedziałek, 13 stycznia 2014

Wiatr

Nieprzyjemnie. Gdybym miał podsumować mój dzisiejszy trening w jednym słowie, byłoby to właśnie to słowo. Nieprzyjemnie się wstawało, nieprzyjemnie wychodziło na zewnątrz, nieprzyjemnie biegło i tylko powrót okazał się przyjemny. A wszystko to przez wiatr - chyba północny, bo mrożący krew w żyłach i pozbawiający stawy poślizgu. Wiatr ten sprawił, że już w pięć minut po wyjściu z domu, najchętniej na powrót znalazłbym się w jego bezpiecznych czterech ścianach.
Ruszyłem, jak zwykle tej niby zimy, w krótkich spodenkach i podwójnej koszulce - od spodu na obcisło, na zewnątrz raczej luźno ze stójką na szyi. Ten zestaw jeszcze jako tako zdał egzamin, za to zdecydowanym błędem był brak rękawiczek. Poranne wietrzysko szybko sprawiło, że palce zgrabiały, a dłonie zamarzyły o jakiejś cieplutkiej kieszeni wyłożonej polarem. Chłód, złowrogi świst powietrza, rozwścieczone i rozwrzeszczane kruki na gałęziach drzew - wszystko to sprawiło, że dzisiejszy trening był jednym z tych, które trzeba, a nie chce się odbyć. Biegłem w miarę sprawnie, minąłem się nawet z kilkoma innymi odważnymi biegaczami, których nie odstraszyła zniechęcająca pogoda, ale i tak nikt ani nic nie było dziś w stanie sprawić, żebym poczuł radość z biegania.
Jakiś czas temu Bartek Olszewski pisał na swoim blogu www.warszawskibiegacz.pl o tym, że trening zimą jest dla niego najgorszym koszmarem. Wtedy zupełnie się z nim nie zgadzałem twierdząc, że dla mnie bieganie w takich warunkach to czysta przyjemność. Jednak dziś zrozumiałem, o co mu chodziło i zwracam mu honor. Bieganie zimą to bowiem nie tylko miłe przebieżki po świeżym puchu, jak je widziałem w swoich wyobrażeniach, ale również zmaganie ze śliską nawierzchnią, z posmakiem krwi w gardle przy każdym wdechu zimnego powietrza, i z czołowym wiatrem, którego lodowate podmuchy gotowe są skuć na beton każdą komórkę naszego ciała. Tak, bieganie zimą to często istna walka: o wstanie z łóżka, gdy na zewnątrz jeszcze ciemno, o każdy kolejny krok i oddech, ale przede wszystkim walka z samym sobą o chęć - w takich warunkach o motywację jest  nadzwyczaj trudno i tylko najwytrwalsi znajdą powód, by nie zawracać, tylko gnać dalej ku nieprzyjaznemu światu, który sprawia wrażenie ze wszystkich sił odpychać nas od siebie. Najbardziej zniechęcające jest jednak to, że za poniesiony wysiłek nie ma oczywistej nagrody - nie jest tak, że w końcu się ogrzewasz, wiatr ustaje, a mróz odchodzi w niepamięć. Co więcej, często pod koniec treningu czujesz się jeszcze gorzej niż na początku. Jest ci zimno, ciężko, a na wpół zahibernowane ciało swędzi od przykrywającej je warstewki chłodu. Doprawdy nie wiem, co sprawia, że w taką pogodę, nie dość, że wychodzimy na trening, to jeszcze nie poddajemy go, a rzetelnie dociągamy do końca, potrafimy wytrwać w bólu i znoju aż do ostatniego kroku. Miłość to czy masochizm? Sam nie wiem, pewnie każdy widzi to inaczej. Ja w każdym razie nie mam wątpliwości, że jutro - nawet jeśli będzie wiało dwa razy mocniej niż dziś - znów wskoczę w biegowe ciuchy i ruszę przed siebie. Ale może nie będzie tak źle, bo właśnie zobaczyłem, że gałęzie na drzewach już nie kołyszą się jak w konwulsjach, a zza sąsiedniego bloku wyszło cudne, orzeźwiająco jaskrawe słońce...           

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz