piątek, 24 stycznia 2014

Poranne wstawanie

Wczoraj nie biegała Radwańska, dziś nie biegałem ja. Nie, żeby mi się nie chciało, po prostu postanowiłem dać nogom odpocząć przed jutrzejszą (czwartą już!) Falenicą. Podczas środowej sesji na schodach piszczele dostały mocno w kość, wczorajsza pętla po zlodowaciałym parku dobiła je do końca, tak więc wieczorem aż piszczały na myśl o potencjalnym wyjściu na trening nazajutrz.   
Dzień wolny od biegania bardzo ładnie pokazuje, jak zmieniła się u mnie perspektywa porannego wstawania. Jeszcze dwa miesiące temu, kiedy o powrocie do treningów dopiero myślałem, godzina 7 rano była dla mnie - jak dla Ryśka Riedla - jak noc. Dzień zaczynał się wtedy leniwie około ósmej - od otworzenia jednego oka, potem drugiego, a dalej kibelek, łazienka, śniadanie, kawa... Stan przebudzenia nadchodził najwcześniej w okolicach dziesiątej, a często i później. Dziś jest zupełnie inaczej. Budzę się o 7 jak na komendę, w trymiga zakładam na siebie biegowe fatałaszki i dosłownie pięć minut później jestem już na świeżym powietrzu, które momentalnie wypędza ze mnie resztki snu. Tym sposobem - w dużej mierze dzięki bieganiu - czas wchodzenia w dzień skrócił mi się z paru godzin do niecałego kwadransa. Na dodatek, gdy wracam po treningu do domu, jestem już w pełni gotowy do dalszego działania. Oj tak, bieganie nakręca!
Brzmi to jak najprostszy przepis na łatwy start, jednak nie ma cudów - taki rytm wymaga pewnych poświęceń. Właściwie codziennie rano, gdy dzwoni budzik, przebiega mi przez głowę kusząca myśl, żeby tym razem odpuścić. "Tylko tym razem" - mówi znajomy głos w głowie. Nie można się jednak tej myśli poddać, bo jak poddasz się raz, zaraz zrobisz to po raz kolejny. Oczywiście nie mam tu na myśli, żeby nigdy nie odpuszczać sobie treningów. Wręcz przeciwnie, czasem trzeba to zrobić, chodzi mi tylko o to, że niebezpiecznie jest robić to pod wpływem hipnotyzującej wizji powrotu do łóżka. Jeśli więc postanawiasz nie biegać, proszę bardzo, zrób to, ale decyzję podejmij wieczorem a nie rano. Rano to można co najwyżej zmienić trasę albo plan treningu. Ale z domu wyjść trzeba i kropka!

***

Jutro wielkie wydarzenie - czwarty z cyklu falenickich biegów. To dopiero moja pierwsza edycja turlania się po tamtejszej wydmie, ale już teraz mogę szczerze powiedzieć, że falenicki bieg rozkochał mnie w sobie na całego. Trzeba jednak oddać, że do tej pory biegałem tam tylko w warunkach prawie idealnych, a one jutro na pewno takie nie będą. Spodziewam się niezłej ślizgawki i zdecydowanie nie nastawiam się na bicie rekordów tylko na dobrą przygodę. Zobaczymy więc, czy moja rzewnie wyznawana miłość nie osłabnie po jednej czy drugiej wywrotce na zdradliwych falenickich zbiegach!

***

Wiem, że to blog o bieganiu, ale nie mogę się powstrzymać. Dziś o 9:30 rano naszego czasu Rafael Nadal walczył z Rogerem Federerem o finał Australian Open. Nie znam wyniku i nie chcę go znać, wieczorem chcę za to obejrzeć retransmisję tego pojedynku gigantów. Oczywiście trzymając kciuki za Rogera! Kiedy był na szczycie, z jakiegoś powodu za nim nie przepadałem. Za to dziś, kiedy najlepsze dni ma już chyba za sobą, absolutnie uwielbiam patrzeć na jego grę. Urzeka mnie jej finezja, błyskotliwość i eleganckie połączenie siły z techniką. Jednak najbardziej lubię go za to, że w swojej wielkości bywa po prostu niedoskonały. Potrafi nie wykorzystać kilku przełamań z rzędu, wyrzucić prostą piłkę daleko w aut, a czasem nawet przegrać wygrany mecz. Takich sportowców cenię najbardziej - odnoszących sukcesy ale jednak co jakiś czas udowadniających, że wciąż są ludźmi a nie maszynami do wygrywania. Tak więc Królu Rogerze, mam nadzieję, że się spisałeś i w niedzielę czeka nas szwajcarski finał. Trzymam mocno kciuki!        

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz