czwartek, 16 stycznia 2014

Śnieg

Ostatni raz śnieg widziałem blisko miesiąc temu. Pojechałem wtedy na dwa dni pobiegać po górach i szczęśliwie załapałem się jeszcze na parę centymetrów zimy (http://biegajsercem.blogspot.com/2013/12/w-gorach.html). Później nieoczekiwanie przyszła wiosna, przez co święta można było przebiegać na upartego w krótkim rękawku. Dalej nowy rok przygonił ponurą szarzyznę, a na dokładkę w połowie stycznia dotarł do nas paskudny wiatr i jeszcze gorszy zimny deszcz. Dziś jest 16 stycznia, a śnieg spadł dopiero wczoraj, tak więc długo nam przyszło na niego czekać tej zimy, oj długo. Ale jak już spadł, to z klasą. Co prawda i tak zaskoczył drogowców (czego akurat można się było spodziewać), ale miał w sobie na tyle wyczucia, żeby nie sypnąć od razu po bandzie, tylko zaczął od eleganckiego białego preludium. Świeży puch miał litość dla dozorców i służb miejskich, wózków z dziećmi, rowerzystów i małych piesków - spadło go wczoraj na tyle dużo, żeby nagle zrobiło się pięknie, ale jednocześnie na tyle mało, żeby nie uprzykrzyć życia wszystkim dookoła. Gdy dodać do tego minimalny, kilkustopniowy mróz, mamy aurę jak z bajki. Brakuje jeszcze tylko, żeby przez chmury przebił się jakiś życiodajny promyk słońca i będzie już w ogóle idealnie. 
Pewnie nie każdy się zgodzi, ale dla mnie są to wymarzone warunki do biegania jak na tę porę roku. Jest na tyle ciepło, że spokojnie można latać w krótkich portkach, a i góry nie trzeba jakoś szczególnie dogrzewać - zimnolubnym wystarczą dwie cienkie warstwy (ciepłolubnym pewnie trzy) plus lekka czapka, rękawiczki i ewentualnie buff na szyję. Przy takiej temperaturze w ciągu dosłownie kilku minut od rozpoczęcia treningu można się rozruszać na tyle, że organizm osiąga optymalną ciepłotę, bez ryzyka nadmiernego przegrzania, ale i bez perspektywy zamarznięcia. Większość biegaczy nie przepada za śliską nawierzchnią, ale przecież nawet największe autorytety utrzymują, że praca nóg w takich warunkach znacznie wzmacnia stabilizację naszego biegowego kroku. Ja w każdym razie uwielbiam to poczucie wyczulonej koncentracji, które towarzyszy bieganiu po śliskim. Każdy krok stawiam wtedy uważnie, zwracając uwagę zarówno na sposób wybicia jak i lądowania. Niepewność podłoża mobilizuje mnie do utrzymania czujności i dokładności w każdej sekundzie biegu. Większą uwagę zwracam też na kontrolę sylwetki i unikanie wszelkich zbędnych odchyłów od pionu, co wzmacnia ogólną równowagę. Oczywiście poślizgi się zdarzają, ale na szczęście są na tyle rzadkie i niegroźne (odpukać!), że nie są w stanie nadwyrężyć mojego zaufania do zalet treningu na śniegu.   
A na koniec coś z zupełnie innej beczki. W kwietniu ubiegłego roku wystartowaliśmy z moją najdroższą biegaczką w maratonie paryskim. Same zawody były fantastyczne, ale równie miłe było to, co nastąpiło po nich. Dwa dni po minięciu linii mety w Paryżu upłynęły nam pod znakiem chodzenia (na bardzo obolałych nogach) do kin - mniejszych i większych, na obrazy znane i nieznane, francuskie i nie tylko. Tym samym, po Marathon de Paris, zaliczyliśmy jeszcze jeden maraton - tym razem filmowy. Spośród wielu dzieł, jakie wtedy zobaczyliśmy, najbardziej spodobał mi się francuski film o sympatycznym tytule "Alcest na rowerze". Dziś zobaczyłem, że ta wspaniale zagrana, niezwykle inteligentna i przezabawna komedia wchodzi właśnie na polskie ekrany. Nie ma ona co prawda zbyt wiele wspólnego z bieganiem, ale za to trochę jeździ się w niej na rowerze. Jeśli w takim razie nie zachęcę moim entuzjazmem na pójście do kina biegaczy, może skuszą się na niego przynajmniej jacyś triathlonowcy...
Dla zainteresowanych bardzo trafna recenzja "Alcesta" autorstwa Jacka Szczerby:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz