poniedziałek, 2 grudnia 2013

Powrót

Dziś rano wróciłem do biegania. Równo siedem miesięcy po tym jak naoglądałem się na youtube filmów z Tonym Krupicką i zapragnąłem zostać górskim ultrabiegaczem. Na początku wszystko wydawało się iść zgodnie z planem, bo sprawiłem sobie minimalistyczne buty i wyprawiłem się na południe. Włosy zaczęły rosnąć szybciej, a ja co świt wstawałem na trening i wyobrażałem sobie, że już wkrótce "Jezus z Kolorado" będzie miał polskiego brata bliźniaka. Biegałem codziennie, przemierzałem połoniny, lasy, górskie szutrówki, mniejsze i większe bagna, a na koniec zawsze wracałem do domu podziurawioną, wiejską asfaltówką. Zabłocone buty myłem w strumieniu, a wcześniej podciągałem się na cienkiej, bukowej gałęzi, która spełniała rolę drążka. Zasłużone śniadanie było prawdziwą uczta: na zmianę jajecznica z 5 wiejskich jajek od szczęśliwych kur albo owsianka na prawdziwym, tłustym mleku prosto od krowy. I kiedy dzisiaj pomyślę sobie, że miałem to wszystko za sobą już o 9 rano, wiem, że to było zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Sielanka skończyła się bardzo prędko, nie wiem nawet, czy wytrwałem w tym rytmie miesiąc. Któregoś nieszczęsnego ranka wstałem bowiem wcześniej niż zwykle - o 5:30 - i poczułem w sobie niezwykłą moc. Gdyby nie ogłuszyła mnie nocna, górska cisza, może zdołałbym usłyszeć szatański śmiech przedzierający się przez alarm budzika. Jednak nic nie usłyszałem i niedługo potem to samo poczucie mocy, które niosło mnie przez pierwsze kilometry ambitnego biegu, obezwładniło mnie właściwie bez większego wysiłku. Obrałem sobie ulubioną trasę na szczyt Magury Małastowskiej, potem długi płaski odcinek jej grzbietem - traktem, który nazywamy leśną autostradą, dalej ostry nawrót w miejscowości Bielanka i powrót do domu pod górę bitą drogą przez knieję. To była naprawdę ambitna wycieczka, bo nie dość, że długa na jakieś 30 kilometrów, to  jeszcze mnóstwo było na niej trudnych zbiegów i podbiegów. Wtedy wydawało mi się, że podszedłem do zadania ambitnie, dziś wiem, że byłem po prostu głupi. Nie byłem gotowy na tak wymagający bieg w tak szybkim tempie. Pierwsze odcinki pod górę i po płaskim zleciały mi momentalnie, a ja mknąc po grzbiecie Magury czułem się, jakbym prowadził z ogromną przewagą nad kolejnym zawodnikiem w jakichś ważnych, międzynarodowych zawodach. Wkrótce jednak moje zmyślone wielkie zawody zamieniły się w jeden wielki, rzeczywisty zawód. Czułem się jak mocarz, to i biegłem jak mocarz - bez hamulców i bez pokory. Nawet nie wiem kiedy, na pierwszym ostrym zbiegu, tuż przed połową drogi moje prawe kolano przeszyło bolesne ukłucie. Wiedziałem, że stało się coś niedobrego, ale byłem już za daleko, żeby zawracać. Tym bardziej, że pierwsza część trasy wiodła po podmokłym terenie, a teraz zbliżałem się do regularnej, twardej drogi. Na niej powinno być lżej nawet jeśli miało być pod górę. Kiedy do niej dotarłem, było już całkiem źle, kłucie z kolana przeniosło się odrobinę niżej i zamieniło się w potworny ból wzmagający się przy każdym stawianym kroku. Jednak ja, w myśl zasady Kena Chloubera, postanowiłem spróbować się z moim bólem zaprzyjaźnić. I to był koniec, ból odwzajemnił uczucie na swój szczególny sposób i sprawił, że do domu dosłownie się dowlokłem. To był piękny, bezchmurny dzień i pamiętam, że choć ostatni 5-kilometrowy odcinek pokonywałem kuśtykając, było w tym akcie coś pięknego. Byłem sam w sercu lasu, szedłem środkiem bitej drogi przeznaczonej do zwózki drewna, a nad moją głową śpiewały ptaki rozochocone gwałtownym powiewem wiosny. Po powrocie do domu zaczął się czas wyczekiwania na poprawę stanu tego czegoś, co mi doskwierało. Do dziś nie wiem, czy była to chrząstka w kolanie, przyczep mięśnia, ścięgno czy jeszcze coś innego. Spodziewałem się maksymalnie kilku tygodni przerwy, jednak - jak się później okazało - nie pomogła ani tajemnicza maść z ostryg, którą dostałem od przyjaciela, ani różne maści przeciwzapalne ani nawet okłady z liści kapusty, które rzetelnie nakładałem na nogę każdego wieczoru. Jedynym dobrym lekarstwem okazał się być czas. Zajęło mi równe pół roku, żeby przebiec kilka kilometrów bez bólu, dyskomfortu i obaw. Ostatni miesiąc to seria różnych prób, zmian obciążeń i zwiększanie dystansu. Dzisiaj przyszedł czas na powrót do biegania na dobre. Jestem po pierwszym treningu, jestem też cięższy o parę kilo od czasu, gdy próbowałem wejść w nie swoje biegowe buty. Za to pozbyłem się niemierzalnego ciężaru oczekiwań wobec samego siebie.
A Jezus jest tylko jeden. Mieszka i biega w Kolorado...    


        

4 komentarze:

  1. Doskonaly wpis.
    PS. Jakiz to zawod uprawiasz , ze mieszkasz w Niskim? Pewnie Andrzeja S. masz za sasiada.
    PS.2 . Ostatnio bylem w Ustrzykach G. przez kilka chwil, i pomyslalem, ze ten rejon jest wspanialy na takie dzikie bieganie. Niestety, nie dane mi bylo ruszyc na trening poloninami, jadnakze gory mam na codzien w zasiegu dloni, z tym, ze teraz wsystko przysypal snieg i biegam tylko po odsiezanych, czyli samochodowych traktach niestety...

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki!
    AD PS W Beskidzie już nie mieszkam. To było tylko pół roku przerwy od miasta. Dziś znów w mieście.
    AD PS 2 A propos sąsiada, może to Cię zainteresuje: http://biegajsercem.blogspot.com/2013/12/dokad.html

    OdpowiedzUsuń
  3. A, no to trafilem...... „To nieznośne uczucie, kiedy biegnie na ciebie tłum obsesjonatów, że będą nieśmiertelni! Że śmierć zabiegają. Ohydne. Gatunek ludzki całkiem stracił swoją godność. Z własną śmiercią sobie nie potrafi poradzić. Zabiegać ją chce. Koniec człowieczeństwa! Ta cywilizacja zdrowia oraz nieśmiertelności jest cywilizacją śmierci”

    OdpowiedzUsuń
  4. O, dokładnie! Nie mogłem tego odnaleźć...
    Ale i tym razem okazało się, że jego słów nie należy traktować jednoznacznie, że - wyrwane z kontekstu - mogą zranić, a uzupełnione o wyjaśnienie ukoić. Mnie w każdym razie - jako biegacza - już ten cytat nie boli. Mam wrażenie, że autor opowiada o szerszym problemie, a biegacze stali się tylko przypadkowymi ofiarami jego specyficznej konstrukcji myślowej.

    OdpowiedzUsuń