piątek, 21 marca 2014

Pobieżnie o bieżni

Nie jestem szczególnym specem od biegania po tartanie, ale raz lub dwa razy w tygodniu staram się pojawić na bieżni i wykręcić na niej kilka szybkich okrążeń. A mam przy tym to szczęście, że mieszkam równy kilometr od kameralnego stadionu więc wizyta na czerwonym owalu nie wiąże się w moim przypadku z żadnym poświęceniem. Po prostu zakładam buty i już po pięciu minutach rozgrzewki mogę hasać po przyjaznej stawom, miękkiej nawierzchni okalającej boisko bieżni klubu miejskiego Agrykola. Czy ja już kiedyś mówiłem, że jestem szczęściarzem?

Na bieżni zwykle robię szybkie "czterysetki", dla równowagi przeplatane jednym okrążeniem truchtu. Zazwyczaj jest ich sześć, co po dodaniu odcinków na złapanie oddechu daje w sumie 12 okrążeń stadionu. Połowę z nich robię w najszybszym tempie na jakie tylko mnie stać, drugą połowę odpoczywam. Taki trening daje w kość, ale nie na tyle, żeby nie spróbować go wydłużyć. Dlatego po półmaratonie planuję zwiększyć częstotliwość i długość sesji na bieżni - myślę, że przez nadchodzące dwa tygodnie będę tam stałym gościem i zwiększę ilość okrążeń na pełnym gazie do dziesięciu. To powinno wystarczyć do poprawienia mojej szybkości i - tym samym - zwiększyć moje szanse na wymarzone zejście w Łodzi poniżej 3:15.

Jednak wczoraj podczas wieczornego treningu na Agrykoli nie pracowałem nad szybkością. A to dlatego, że po sprawnej dziesiątce w środę, coś zaczęło mnie nieprzyjemnie ćmić w kolanie. Dmuchając na zimne i mając na uwadze niedzielny start w półmaratonie w Pabianicach, postanowiłem więc zrezygnować z biegania po twardych trotuarach warszawskiego Powiśla i moją "dyszkę na czwartek" zaliczyć właśnie na bieżni. Tym samym, pomijając kilometr dobiegu i drugi kilometr na koniec, zrobiłem wczoraj po tartanie równe 8000 metrów, z których każdy tysiąc pokonywałem niemalże dokładnie w 4 minuty i 30 sekund. Wiem to, bo ostatnio często biegam z pożyczonym od mojej najdroższej biegaczki żółtym tomtomem, który w bardzo sprawny sposób sprowadza moje kroki do liczb. I tak, kiedy oglądałem po bieganiu wykres z odbytego treningu, bardzo się ucieszyłem widząc, że każde z 20 okrążeń bieżni pokonywałem w bardzo regularnym tempie, w efekcie uzyskując raptem kilka kilkusekundowych odchyleń od stałej prędkości 4'30'' na kilometr. To dobry prognostyk przed nadchodzącymi zawodami, gdzie regularność będzie na wagę złota.

Mimo że pierwszy dzień wiosny formalnie nadszedł dopiero dziś, ja widziałem ją na agrykolskiej bieżni już wczoraj. Widziałem wiosnę w strojach i w nastrojach biegaczy, dało się też ją dostrzec w ich frekwencji. Dawno nie było bowiem na Agrykoli tak gwarno, tłumnie i wesoło. Po tartanie hasali sprinterzy i maruderzy, indywidualiści i biegacze w grupie, kobiety i faceci, starzy i młodzi. Większość z nich zostawiła przy tym czapki, buffy i długie rajtuzy głęboko w szafie i wybrała się na czwartkowy trening już w wiosennej odsłonie. Przeważały więc krótkie spodenki i nie uwięzione przez czepki z lycry bujne czupryny, a co poniektórzy trenowali nawet w krótkim rękawku. Na większości twarzy widniał przy tym szeroki uśmiech, a ci którzy biegali w towarzystwie, nie przestawali nadawać. I tylko kiedy mijałem kolejną biegnącą ławą grupkę rozmawiającą o tętnie, wynikach i startowych planach cieszyłem się, że akurat wczoraj nie musiałem z nikim o bieganiu gadać, a mogłem po prostu biec przed siebie i nie mówić ani nie myśleć absolutnie o niczym...  
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz