poniedziałek, 10 lutego 2014

Moja woda

Mam w kontekście mojego biegania dwie ciekawe (przynajmniej moim zdaniem) obserwacje odnośnie wody. Pierwsza dotyczy wody pitnej, a druga tzw. "wody brudnej". 
Kiedy dwa i pół miesiąca temu wracałem po długiej kontuzji do biegania, mój plan dnia wywrócił się do góry nogami. Nie dość, że na własne życzenie zacząłem wcześniej wstawać z łózka, to jeszcze doszła automatyczna zmiana przyzwyczajeń żywieniowych, szlaban na zakrapiane nocne wypady z kumplami i w ogóle zupełnie inna organizacja czasu i życia. Po części zaczęło się ono tym samym stawać podporządkowane treningowi. No i to pragnienie. Nagle, z dnia na dzień, zacząłem pić dwa albo i trzy razy więcej. Początkowo sprawę załatwiał weekendowy wypad do supermarketu, gdzie kupowałem zgrzewkę lub dwie wody niegazowanej i jakoś udawało mi się przetrwać na nich cały tydzień. Jednak po którymś kursie po schodach, kiedy obciążony niczym juczny wół, wtargałem kolejną dostawę wody do mieszkania, postanowiłem spróbować poszukać innego rozwiązania. Jednak nie chodziło mi tylko o uciążliwość związaną z wnoszeniem ciężkich zgrzewek po schodach, ale i o nadprodukcję plastiku, której nagle stałem się znaczącym ogniwem. Pomyślałem, że skoro unikam kupowania warzyw w sztucznych opakowaniach, dlaczego nie miałbym zacząć robić tego samego z wodą? Traf chciał, że wpadł mi akurat w ręce stary numer magazynu "Bieganie", którego okładkowym bohaterem był Arek Recław - biegacz, podróżnik, triathlonista, a przy tym autor ciekawego bloga o życiu i bieganiu. W wywiadzie znajdującym się w środku magazynu, Arek w kilku słowach wspomniał o swoim sposobie na nawadnianie organizmu, jednak całość koncepcji poznałem dopiero, kiedy wszedłem właśnie na cytowany w artykule blog: http://pasjavspraca.com/2013/04/26/woda-czyli-jak-w-genialnie-prosty-sposob-bardzo-utrudnic-sobie-zycie/. Bardzo mi się spodobało to jak i o czym pisze, postanowiłem więc przetestować jego metodę na własnym organizmie. I tak, przez kolejne dwa tygodnie piłem właściwie tylko i wyłącznie zimną wodę prosto z kranu. Muszę powiedzieć, że nie odczułem żadnej różnicy w stosunku do czasu, kiedy poiłem się wodą butelkowaną, a jeśli już, to była to różnica prędzej na plus niż na minus. Jednak po dwóch tygodniach doszło w naszym bloku do wymiany rur i - w konsekwencji - całkowitego zżółknięcia wody płynącej z kranu, przez co na dwa dni musiałem wrócić do picia butelkówki. Natomiast od razu jak tylko kranówka odzyskała swoją przeźroczystość, z radością do niej wróciłem. Jednak od tamtej pory nie piję jej już prosto z kranu, lecz przegotowaną. Technicznie wygląda to tak, że dwa razy w ciągu doby gotuję pełny czajnik wody, którą następnie przelewam do szklanego dzbanka. Po kilku godzinach woda jest już w temperaturze pokojowej i w pełni nadaje się do picia. Moim zdaniem smakuje znacznie lepiej od butelkowanej, doskonale gasi pragnienie po wysiłku, a jedyną jej niedoskonałością jest to, że nie orzeźwia aż tak jak lodowata kranówa. Ale z drugiej strony, kto po treningu potrzebuje dodatkowego orzeźwienia i chciałby jeszcze pić lodowatą kranówę w środku zimy? A przecież jak już przyjdzie lato, zawsze będzie można wsadzić dzbanek na jakiś czas do lodówki i też będzie dobrze! 
Na przegotowanej wodzie biegam już od dwóch miesięcy i na własnej skórze doświadczyłem, że absolutnie niczego jej nie brakuje. Na dodatek przy takiej polityce nawodnieniowej nie trzeba: najpierw nosić po schodach ciężkich zgrzewek, a potem mieć wyrzutów sumienia, że jedną dostawą pustych opakowań po nałęczowiankach, cisowiankach i innych żywcach, zapychamy pół pojemnika na plastik przewidzianego dla całego osiedla.

Drugie z moich wodnych doświadczeń dotyczy prania treningowych ubrań. Mam ich właściwie tylko dwa komplety: ciepły i zimny, i w sytuacji kiedy biegam 6 dni w tygodniu, musiałem wymyślić jakieś sprawne rozwiązanie, żeby ani nie trenować w przepoconych rzeczach ani nie zatracać się w ich ciągłym praniu. Na początku namiętnie wykorzystywałem funkcję "szybkiego prania" w naszej candy, ale po jakimś czasie stwierdziłem, że, po pierwsze, to jakiś absurd, żeby marnować tyle wody i energii na upranie trzech rzeczy na krzyż, a po drugie, często zapominałem o wyjęciu wilgotnych rzeczy i potem musiałem je przed treningiem ekspresowo dosuszać suszarką. A to już było marnotrawstwo do kwadratu. Postawiłem więc na rozwiązanie najlepsze i najprostsze z możliwych - po prostu po treningu biorę prysznic razem z moimi sportowymi rzeczami porządnie je przy tym ugniatając stopami. Jasne, że nie może tu być mowy o praniu z prawdziwego zdarzenia, ale na potrzeby ubrań raptem po godzinnym treningu taki zabieg w zupełności wystarcza. A prawdziwe pranie wystarczy, że zrobię raz na tydzień, na przykład po sobotnim długim wybieganiu, kiedy nawet najbardziej profesjonalne ugniatanie mogłoby nie wystarczyć do pozbycia się lekkiego fetorku. Ja i moje biegowe fatałaszki funkcjonujemy tak już od dłuższego czasu i do tej pory nie zdarzyło się jeszcze, żeby jakiś wrażliwy nos uskarżał się na naszą minimalistyczną pralniczą metodę.    

***

Dziś znów pojechałem do pracy na rowerze. Jednak - w przeciwieństwie do piątku - dzisiejszy poranek przyniósł deszcz. No i po 15 minutach jazdy w tym deszczu, do biura dojechałem jak zmokły kurak. Ale nic to, nie poddaję się, suszę tyłek i jutro prawy skraj ulicy znów będzie mój!                     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz