piątek, 7 lutego 2014

O Łodzi, schodach i rowerze

No i stało się - jeszcze przed wyjściem z pracy, zarejestrowałem się wczoraj i od razu opłaciłem swój udział w kwietniowym maratonie w Łodzi. Tym samym porzucam wszelkie dąsy na Orlen, a biegaczom w nim startującym życzę zdrowych stawów, dobrej kondycji i jeszcze lepszych rezultatów! 
Za to chwilę później odwiedziłem nowy sklepik, który właśnie otwarto w mojej okolicy i kupiłem w nim debiutancki produkt - wciąż drukarską farbą pachnący, papierowy egzemplarz czwartkowej Wyborczej. Na razie zdążyłem z niej przeczytać jedynie wywiad ze skoczkiem Maciejem Kotem w Dużym Formacie, ale to wystarczyło, żeby tylko utwierdzić się w przekonaniu, że prasa w tradycyjnym wydaniu to zupełnie inny rodzaj doświadczania lektury. Czy ktoś się ze mną nie zgodzi, że szelest przewracanych stron to jednak o wiele przyjemniejszy dźwięk niż natrętne klikanie myszki? Nie mówiąc o tym, że, gdy rozsiądziesz się wygodnie na kanapie z rozpostartą przed sobą papierową gazetą, raczej nie grozi ci nalot reklamowej armii spod herbu zalando, groupona czy - co gorsza - sklepu biegacza z ich śmiesznie nieadekwatnymi do rynku ofertami...
Ale wracając do Łodzi, bardzo się cieszę, że pod wpływem impulsu zdecydowałem się na start akurat w mieście włókniarzy (choć bardziej na czasie byłoby miano "polskiej stolicy sektora BPO/SSC" - cokolwiek to znaczy). Pamiętam, że na łódzkim maratonie byłem już w 2011 roku i bardzo mi się spodobał. Co prawda wtedy nie startowałem, tylko kibicowałem i wspierałem biegowego brata i biegowego przyjaciela, ale to wystarczyło, żeby wyrobić sobie naprawdę dobre zdanie o odbywających się w nieprawdopodobnym upale zawodach organizowanych przez sieć aptek Dbam o Zdrowie. 


Kameralna atmosfera, piękna, szybka trasa wiodąca między innymi ulicami Piotrkowską i Maratońską, imponująca meta w Atlas Arenie - wszystko to sprawiło, że postanowiłem wtedy pewnego dnia do Łodzi wrócić, ale już nie jako kibic tylko pełnoprawny uczestnik imprezy. Co prawda w tym roku z jakiegoś powodu nie będziemy biegli Piotrkowską i bardzo tego żałuję, ale zamiast tego zapuścimy się - jeśli nie plotę topograficznych głupstw - na słynne Bałuty. Wspaniale będzie biec pomiędzy kamienicami z czerwonej cegły pamiętającymi jeszcze czasy, kiedy Łódź miała na długo stać się Ziemią Obiecaną. Mam tylko nadzieję, że z jednej z nich nie wyjdzie banda zakapiorów i nie każe mi się opowiadać za ŁKS-em albo Widzewem. Obawiam się, że w takim przypadku mój plan zbliżenia się do 3 godzin i 15 minut mógłby szybko awansować do miana walki, jeśli nie z zakapiorami, to z 3 godzinami, a tego moje serducho by raczej nie wytrzymało. A więc plan jest taki, żeby w Łodzi: unikać wrogo nastawionych piłkarskich kibiców i połasić się o osiągnięcie na mecie rezultatu 3:15. A co będzie, to będzie, nikt nie wie...
A gdybym biegał z muzyką w uszach, na DOZ Maraton nastawiłbym ten utwór. A zaraz potem funkcję repeat:


***

Dziś po raz kolejny trenowałem na schodach. Dałem sobie niezły wycisk. W porównaniu do poprzedniej sesji było dużo ciężej, a to dlatego, że natknąłem się wczoraj na artykuł autorstwa Magdy Ostrowskiej-Dołęgowskiej (http://www.magazynbieganie.pl/byc-jak-bekele-dlugosc-kroku-biegowego-i-wybicie/), który zmotywował mnie do wprowadzenia kilku zmian w porównaniu do poprzedniej wizyty u stóp Zamku Ujazdowskiego sprzed dwóch tygodni. Po pierwsze wydłużyłem trasę i dołożyłem do każdej pętli 3 dodatkowe podbiegi i zbiegi znajdujące się trochę poniżej samych głównych schodów. Do tego z dziesięciu powtórzeń, piąte i dziesiąte zrobiłem wspinając się po schodach nie co jeden, ani dwa, a co trzy stopnie. To było coś! Słowo daję, nie pamiętam, kiedy dostałem od biegania tak bardzo w kość. 
Co ciekawe, w swoim artykule Magda pisze również o kwestii, która od dawna mocno zaprząta głowę także mi. A mianowicie chodzi o pupę. Ale nie o pupę w kontekście estetycznym (choć to też), a technicznym. Nasza czołowa biegaczka ultra piętnuje bardzo powszechną wśród biegaczy tendencję do zostawiania w biegu tyłka za sobą. Porównuje nawet taką postawę do postury kaczki z wypiętym kuprem. Czytając jej spostrzeżenia pomyślałem sobie, że widzę to dokładnie tak samo, a nawet jakiś czas temu nadałem roboczy tytuł tekstowi, który dopiero miałem napisać: "Test kupera". Co prawda Magda uprzedziła mnie z tym - jakże trafnym - porównaniem, ale w ogóle mi to nie przeszkadza, bo im więcej ludzi dowie się, że bioderka należy w biegu wypychać do przodu, tym lepiej. Dla nich i dla ich kuprów!        

***

Jak tylko wróciłem ze schodów, wziąłem szybki prysznic i zjadłem na śniadanie - a jakże! - moje ulubione placki owsiane biegacza (http://biegajsercem.blogspot.com/2013/12/owsiane-placki-biegacza.html). Zaraz potem przyszła pora na kolejny ruch - tym razem w kierunku pracy. Jeszcze z resztką porannej kawy w filiżance, wyjrzałem za okno i zobaczyłem budzący się do życia piękny, słoneczny dzień. Pomyślałem więc, że skoro największe mrozy są już chyba za nami, może warto rozpocząć sezon rowerowy. I tak jak z Łodzią, nie zastanawiałem się długo, tylko zarzuciłem coś prędko na wierzch, złapałem mój ukochany rower za kierownicę jak byka za rogi i pognałem klatką schodową w dół. Już chwilę potem sunąłem oczyszczoną z błota pośniegowego, płaską jak stół ulicą i czułem się jak Leonardo di Caprio na dziobie Titanica. Co prawda moja Kate Winslet była już wtedy dawno w pracy, ale nie przeszkadzało mi to w wyobrażaniu sobie, że ulica Rozbrat jest bezkresnym Atlantykiem, a ja dzielnie przemierzam go ku przygodzie życia. Na szczęście na drodze nie stanęła mi żadna góra lodowa, a jedynie esemesująca pani za kierownicą granatowego renault fluence, która swoim gapiostwem powodowała, że z każdych świateł ruszaliśmy z kilkusekundowym opóźnieniem. Tak to jest gdy zbyt często wrzucasz na luz... Ale nawet ona nie przeszkodziła w tym, że na rowerze pokonałem trasę z domu do pracy w 15 minut, podczas gdy ten sam odcinek autobusem zajmuje mi dwa razy dłużej. Wciąż nie wiem, jak to możliwe - no po prostu magia dwóch pedałów!
A, byłbym zapomniał - do dzisiejszych placków biegacza nie dodawałem mleka, za to wrzuciłem dwa jajka zamiast jednego. Były jeszcze lepsze niż oryginalne, słowo!    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz