sobota, 25 lipca 2015

Koniec jest początkiem mojego biegania

Mam nadzieję, że nikt z fanów Tiziano Terzaniego się nie obrazi, że tak ordynarnie zerżnąłem tytuł tego wpisu z tytułu jego pięknej książki. Tym bardziej, że Tiziano pisał o rzeczach wielkich, a moje bieganie to - z całym szacunkiem - nie jest kwestia życia i śmierci... No dobra, w sumie to może i jest kwestią życia!

Moje życie wywróciło się w ostatnim czasie do góry kołami. A razem z nim wywróciło się moje bieganie. A wszystko zaczęło się tak dosłownie, że aż trochę kiczowato. To było na zbiegu z Kasprowego Wierchu na trasie Biegu Marduły. Wcześniej startowałem w tych podniebnych zawodach dwukrotnie i za każdym razem akurat na tym odcinku to inni wyprzedzali mnie, a nie ja ich. Tym razem było inaczej. Leciałem jak wściekły, jak górski kozioł za kozicą w rui, jak kamień w sercu lawiny, jak Marcin Świerc ze zwichniętą nogą! Na całym kilkukilometrowym fragmencie wyprzedził mnie tylko jeden biegacz, na oko ze dwa razy szybszy ode mnie. Demon zbiegów!

Nagle coś mnie podkusiło, żeby w pełnym pędzie zacząć gmerać przy zegarku. Wystarczył ułamek sekundy, milimetr za nisko podniesiona stopa i już sunąłem mordą w dół. Muszę tu użyć mocniejszych słów. Bo ja się nie wywaliłem, nawet się nie wypieprzyłem, ja się po prostu firmowo wypierdoliłem! Traf chciał, że akurat na Mardułę postanowiłem się wystroić - założyłem białe getry-kompresy, a przede wszystkim biegowo-odświętną (przywdzianą po raz pierwszy!) pamiątkową koszulkę z ubiegłorocznego startu Darka Strychalskiego w Badwater. Po glebie wszystko co było białe, nagle zrobiło się brązowe od ziemi i czerwone od krwi, a wszystko co jeszcze kilka sekund wcześniej było w jednym kawałku, nagle nadgryzł ząb szlaku. W szoku, cały poszarpany i lekko obolały poleciałem dalej w dół. Dosłownie chwilę później spotkałem na swojej drodze Belę i Bellę, zaprzyjaźnione małżeństwo biegaczy podróżników. Rzuciłem im tylko, że "spóźnili się na najlepsze!", a oni odwdzięczyli się szybkim pstrykiem przesłony. No i dzięki temu pstrykowi mam pamiątkę z mojej wysypy, która, nie wiem jakim cudem, nie sprowadziła mnie prosto do zakopiańskiego szpitala.

fot. Ola Belowska

Tu następuje suspens, bo nie o dobiegnięcie do mety w tym wpisie chodzi. Meta była, jasne, medal też, i - co najważniejsze - zaprzyjaźnione gęby też były, ale lećmy dalej!

fot. James Selfie

Prosto z tatrzańskich szczytów zjechałem na ulicę Nowogrodzką w Warszawie. Serdeczny kumpel biegacz zatrudnił mnie u siebie w knajpie. Na stanowisku kelnerującego kierownika w lokalu o nazwie "Metr nad Ziemią". Nieźle, co? W sobotę byłem 2 tysiące metrów nad ziemią, a już w poniedziałek tylko metr. Życie...

Od samego początku mocno się zastanawiałem, jaki wpływ na moje bieganie będzie miała rewolucyjna zmiana rytmu pracy. Biurowa przeszłość stała się przeszłością zamierzchłą, a ja - nie po raz pierwszy w życiu - postawiłem się do pionu. Praca kelnera to ciężki kawałek chleba. Kilkanaście godzin na nogach, a wiele z tych godzin to czas przestany. Kiedy goście już nie zamawiają, tylko poświęcają się biesiadowaniu, kelner przestaje tańczyć wokół nich, i zaczyna się wyczekiwanie. Ale to nie czekanie jest najgorsze. Najgorsze jest to, że w standardowym gastronomicznym rytmie pracuje się 2 na 2, czyli dwa bite dni działasz, a dwa odpoczywasz. W teorii to ni mniej ni więcej tylko weekend co dwa dni, jednak rzeczywistość jest zupełnie inna. Po dwóch dniach przepracowanych w 16, 17 a nawet 20-godzinnym trybie, ostatnią rzeczą na jaką masz ochotę to trening lub - o, zgrozo! - wyjazd na bieg. Byłem więc pewien, że to koniec mojego biegania. Przynajmniej na jakiś czas...

Na starcie Supermaratonu Gór Stołowych kilka tygodni później stanąłem więc bez treningu to i bez większych oczekiwań. To dość trudny bieg, także uznałem, że sukcesem będzie dotarcie do trzydziestego kilometra. To był mój cel minimum. Jednak z każdym połkniętym kilometrem czułem, że moc aż mi paruje uszami. Zamiast zwalniać, rozpędzałem się, zamiast tracić siły, wydawało mi się, że je odzyskuję, no i gdy dotarłem do tego swojego celu minimum, zrobiło mi się wstyd, że w ogóle przyszło mi do głowy planować rejteradę. Jeszcze tylko wiadro lodowatej wody wylane na rozgrzaną głowę pod schroniskiem w Pasterce i już pędziłem dalej. Na metę na Szczelińcu dotarłem w zaskakująco dobrej formie, wręcz nie mogłem uwierzyć, że da się biegać po górach z taką łatwością. Nie przesadzę pisząc, że był to dla mnie najprzyjemniejszy bieg ultra od początku mojej przygody z hasaniem po górach. Tym samym okazało się, że praca kelnera to doskonałe przygotowanie ultramaratońskie!

fot. Nieznany

Wracając z Gór Stołowych na kolejną dwudniową zmianę w restauracji czułem się, jak Manchester United, który wpakował w finale ligi mistrzów 2 gole Bayernowi w ostatniej minucie meczu. Zawody, które miały mnie utwierdzić w przekonaniu, że pewien etap mojego biegania brutalnie się zakończył, w rzeczywistości pokazały mi, że zupełnie nie znam swoich granic i możliwości. Zamiast zamknąć, otworzyły mnie na nowe, zupełnie dotąd nieznane, możliwości mojego ciała i umysłu. Pozwoliły uwierzyć, że to co miało być końcem, może się okazać początkiem mojego biegania...              

5 komentarzy:

  1. Super wpis idę na ciężki ( jak dla mnie trening) pisz koniecznie częściej i do zobaczenia na praskiej połówce, pozdro Paweł

    OdpowiedzUsuń
  2. Super! Najważniejsze to nigdy się nie poddawać i wyznaczać sobie nowe cele! Powodzenia!

    OdpowiedzUsuń
  3. Współczuje wypadku ale gratulacje za medal. :) A trasa bardzo ciekawa, czekam na więcej relacji ze zdjęciami :)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Super post. Ciekawy do przeczytania. Lubię takie opowieści. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń