wtorek, 9 września 2014

Bieg 7 Dolin

Jest sobota godzina 2:50, wszyscy udajemy, że nastaje ranek, choć prawda jest taka, że noc wciąż śpi głębokim snem. Słońce nie wyjrzy zza gór jeszcze przed dobre 2 godziny. Ale nawet jak już w końcu wyjrzy, to i tak nic nam to nie da, bo trasa będzie wtedy wiodła gęstym lasem, którego wciąż zielona, gęsta korona skutecznie odgrodzi nas od pierwszych porannych promieni. Jesteśmy więc tylko my, nasze latarki-czołówki i nadzieja, że ta czarna plama, która nagle wyłoniła nam się przed nosem to nie głęboka na pół metra wyrwa w szlaku...

W tym samym czasie równolegle do krynickiego deptaka, na którym między barierkami tłoczy się gotowe do startu ultra towarzystwo, stoi sześć białych ciężarówek. Można wrzucić do nich "przepaki", czyli worki z rzeczami na zmianę na każdy z trzech głównych punktów serwisowych na trasie Biegu 7 Dolin. Pierwsze dwie pojadą z naszymi tobołkami do Rytra, kolejne dwie do Piwnicznej, a ostatnie do Wierchomli. Pomimo że wszystkie są oznaczone numerami ("jedynki" jadą na pierwszy, "dwójki" na drugi, a "trójki" na trzeci punkt), co bardziej roztargnieni biegacze i tak powrzucają swoje worki "jak leci", przez co na jednym punkcie będą mieli do odbioru dwa worki, a na kolejnym odejdą w dalszą drogę z pustymi rękami.

"Przepak" to na biegu ultra rzecz prawie święta. Jeśli nie jesteś Marcinem Świercem, Magdą Łączak albo Markiem Swobodą i nie kończysz zawodów w czasie gdy wszyscy pozostali są w połowie dystansu, "przepak" nierzadko potrafi uratować ostro już przetrzepaną skórę biegacza. Ludzie upychają więc w swoich przepakowych workach najróżniejsze skarby - najczęściej ubrania i buty na zmianę, ale też turbo żele i batony energetyczne. I potem ochoczo z tych skarbów korzystają, by po wielu kilometrach walki z odległością i wszelkimi innymi przeciwnościami choć na chwilę poczuć się jak nowonarodzeni. Aż do następnej górki...

Muszę się pochwalić, że w moim debiucie na trzycyfrowym dystansie kwestię "przepaków" rozegrałem jak rasowy ultra wyjadacz. Po pierwsze sprawdziłem prognozę pogody (właściwie to nic nie musiałem sprawdzać, bo obwieścił mi ją w przeddzień startu sam Mr. Napieraj) i stwierdziłem, że skoro ma być ciepło, a padać będzie tylko po południu, odpuszczam wiatrówki, przeciwdeszczówki i inne długie rękawy, i "występuję" w Krynicy "na krótko" - szorty i koszulka miały w zupełności wystarczyć. Do tego wieczorem przed startem przygotowałem sobie trzy pyszne pulchne buły z masłem, serem żółtym i pomidorem. Owinąłem je w aluminiową folię, żeby pomidor nie wyskoczył bokiem i oto każdy z "przepakowych" worków był już po części wypełniony. Do pierwszego nie dorzucałem już nic poza paczką sezamków, za to w drugim umieściłem jeszcze batona proteinowego, żel energetyczny i prawdziwą gwiazdę "przepaku" - puszkę coca-coli o pojemności 0,25 litra. Trzeci worek oprócz kanapki i coli zawierał jeszcze pół tabliczki gorzkiej czekolady.

Nie zrozumie, czym jest puszka coca-coli na 66 kilometrze biegu, nikt kto takiego dystansu nigdy nie pokonał. Cola jest wtedy jak boski nektar, jak magiczny napój druida Panoramiksa, jak zbawienie. Smakuje wtedy lepiej niż na początku lat 90', gdy piłem ją z braćmi na strychu wiejskiego domu zagryzając białą czekoladą z malutkimi orzeszkami. Gdy wiesz, że na "przepaku" czeka na ciebie puszka coli, myślisz o niej już na 5 - gdzie tam 5!? - na 10 kilometrów wcześniej. I to nawet wtedy gdy - tak jak ja - na co dzień coli nie pijasz w ogóle. A potem pstrykasz jej aluminiowym otwarciem i z lubością wlewasz zawartość puszki prosto w przełyk. I możesz biec dalej.

Poza colą na Biegu 7 Dolin piłem rozdawaną na punktach muszyniankę, rozwodnioną herbatę i rozwodniony izotonik. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że mniej więcej od połowy dystansu miałem już muszyniankowych bąbelków serdecznie dość. No bo ileż w końcu można biec na gazie?! Bąbelki w herbacie, bąbelki w bidonie, w nosie też bąbelki, w dupie te bąbelki! Jeśli czegoś na tych zawodach brakowało, to na pewno na pierwszym miejscu była to normalna, niskomineralizowana woda, którą można byłoby pić bez ryzyka wzdęcia na każdym kolejnym szczycie. Ja jeszcze jakoś to przeżyłem, ale taki jeden kolega z muszynianką zdecydowanie się nie zaprzyjaźnił i po pierwszych 20 spokojnych kilometrach, kolejne 80 właściwie non stop na przemian bekał albo wymiotował. Ku chwale bąbelków!

Wśród wielu znajomych twarzy spotkałem na trasie dwóch blogerów, których regularnie czytam. Jednego bardziej regularnie, bo publikuje swoje wpisy w każdy poniedziałek, a drugiego mniej, bo ostatnio coś się ze swoim pisaniem obija. Pierwszy z nich - kawał biegacza ulicznego - debiutował w sobotę w biegu ultra i z tego co relacjonuje, wygląda na to, że przeżył kawał niezłej przygody. Za to drugi - też kawał biegacza - chyba zdecydował, że ma już tej przygody po kokardę, bo zszedł z trasy na 66 kilometrze. Na szczęście wcześniej zapozował z nami do pamiątkowego zdjęcia, które dowodzi, że na Biegu 7 Dolin nie tylko się człapie ale jednak też trochę biega. Dzięki Arrec za kilkanaście dobrych wspólnych kilometrów! 

Fil&Mik&Arrec fot. Festiwal Biegowy
  
Bieg 7 Dolin jest bardzo trudnym wyzwaniem, jednak uważam, że jak najbardziej mieści się w "ludzkiej skali". Myślę, że wielu biegaczy nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że też są w stanie pokonać taki dystans i - przede wszystkim - samych siebie. Bo co jak co, ale 100 kilometrów po górach po dobroci się nie zrobi. Trzeba umieć spojrzeć daleko za horyzont tego, co wydaje się nam, że jest w naszym zasięgu. Albo po prostu patrzeć pod nogi i koncentrować się tylko na każdym kolejnym kroku...

Zawody w Krynicy były moim decydującym sprawdzianem przed "startem życia" - Ultrałemkowyną. Czuję, że zaliczyłem ten sprawdzian, może nie na piątkę, ale na mocną czwórkę, a 150 miejsce w klasyfikacji generalnej w Biegu 7 Dolin jest dla mnie symboliczną dobrą wróżbą przed...150-kilometrową październikową trasą po moim ukochanym Beskidzie Niskim!

12 komentarzy:

  1. Ach...właśnie oglądałam dziś film, który nakręcił nasz kolega, bo też tam biegł i bardzo chcę tam pojechać za rok, z pewnością nie 100 km, ale coś dłuższego niż maraton. Tak pięknie tam jest. Powodzenia na Ultrałemkowynie!Anka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo bardzo bardzo polecam! I pełna zgoda, że nie trzeba (a może nawet nie warto) porywać się od razu na "setkę". 33-ka to też kawał pięknej górskiej przygody biegowej, nie mówiąc o 66-ce. Tylko o jednym pamiętaj - o wodzie bez gazu na przepakach! ;-)

      Usuń
  2. Jaaaaaak to się czyta! I jaaaaaaaaaaaak się tam chce pobiec! Kurde, blaszka.. że też ten rok nie jest z gumy, że też okres gdy odbywają się zawody górskie i triathlonowe, nie jest z gumy! W kalendarzu na 2015 wpisałem sobie już Festiwal jako must-be, ale czy szarpnę się na 100 km, to jeszcze nie wiem..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Krasus, zakradłem się na Twój blogowy profil na fb i dosłownie mi kopara opadła, jak zobaczyłem coś tam napisał! Stary, miło mi jak cholera, nawet nie wiesz jaka wielka cholera ;-) A Festiwal? Do tej pory myślałem o nim raczej z przymrużeniem oka. Okazało się, że to kawał naprawę fajnej imprezy. POLECAM! Coś czuję, że jak w przyszłym roku w końcu zaczniesz jeździć (i biegać) w te góry, to zaraz się w nie przeprowadzisz ;-)

      Usuń
  3. świetnie napisane, fajnie się czyta, piękny i niesamowity wyczyn !!! jestem pod wielkim wrażeniem i tak trzymaj :) Marzenia trzeba realizować

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję najserdeczniej! Swoją drogą marzenia biegowe to jedyne z marzeń jakie znam, które po spełnieniu nie tracą swojego smaku. Ot, magia biegania!

      Usuń
  4. gratulacje! najważniejsze to czerpanie radości z zawodów i stawianie sobie kolejnych celów. Dobrze się czyta - krótko i treściwie napisane :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Piekne podsumowanie o tych marzeniach, moze sluzyc jako motto biegowe.
    Przecież zyjemy dla marzen i ich smaku

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jakoś tak samo wyszło - w sumie faktycznie nawet się udało :-)
      Dziękuję i przesyłam biegowe pozdrowienie!

      Usuń
  6. Akapit o coli- genialne ;) I znowu przyjemnie się Ciebie czyta. I znowu wracam tam myślami. Dzięki za te kilka kilometrów. Ultrapozdrowienia:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Ultra Italiano ;-)
      Za dobre słowo i za dobry wspólny zbieg z Jaworzyny!
      Do zobaczenia wkrótce!!!

      Usuń