wtorek, 23 września 2014

Forest Run

Długo się zastanawiałem, od czego zacząć tę relację z wyjątkowej podróży - jednej z tych, których wspomnienie buduje nie przebyty dystans, lecz niezwykli ludzie napotkani na drodze. Z wyprawy na Forest Run nie przemierzone kilometry zapadły mi bowiem w pamięć najbardziej, a życzliwe uśmiechy, niezwykła gościnność i przyjacielskie gesty odczuwane na każdym kroku.

Pod względem sportowym Forest Run skończył się dla mnie na 29. kilometrze, po tym jak odnowiła mi się stara dobra kontuzja ścięgna pod prawym kolanem i nie pozwoliła biec ani kroku dalej. Zabawne, że w chwili gdy leśne wyzwanie prysło jak mydlana bańka, a ja powinienem się załamać, na moją zmęczoną twarz niespodziewanie spłynął uśmiech, a głowę wypełniły same pozytywne myśli. Raz, że to mimo wszystko frajda w końcu dowiedzieć się, jak to jest być "deenefem" - od skrótu DNF, did not finish - czyli tym, który nie ukończył. A dwa: może i nie ukończył, ale jedno wie: jeśli już nie kończyć, to oby zawsze w tak doborowym towarzystwie jak w sobotę!

fot. Agnes Krahelska

Dziś, kiedy wspominam start ze skraju podmosińskiej puszczy, myślę sobie, że to nie mogło się udać - ruszyliśmy z Darkiem w las niczym dwa czerwone bolidy formuły 1, nikt ani nic nie było nas w stanie zatrzymać. Darek na przedzie, ja krok za nim. Połykaliśmy kilometry jak wściekli, jak dwa rącze jelenie głodne każdego kolejnego zakrętu, każdego wzniesienia i każdej wyłaniającej się zza niego polnej drogi. No i tak samo jak jelenie skończyliśmy - ustrzeleni przez zawsze skuteczną broń na biegacza, bam bam, uraz ścięgna pasma biodrowo-piszczelowego, po kulce dla każdego z panów. Dziękujemy, do widzenia!

A zatem skończyliśmy tak samo szybko jak i zaczęliśmy - bardzo szybko. Na dodatek, gdzieś pomiędzy startem a feralnym 29. kilometrem, Darek zdążył jeszcze pogubić drogę i przebiec kawałek nie naszą niebieską, tylko tą krótszą, oznaczoną żółtymi szarfami - 23-kilometrową trasą. Tym samym rozbił na sobotnich zawodach bank i do "deenefa" dorzucił sobie jeszcze odznaczenie DSQ - dyskwalifikacja!        

Kiedy tak staliśmy nad brzegiem jeziora, wzdłuż którego wiodła trasa Forest Run, zastanawialiśmy się, gdzie jesteśmy i licytowaliśmy się, czy do mety zostało nam 9 (to mówił Darek) czy 12 kilometrów (to obstawiałem ja), z naszej wesołej słownej przepychanki wyrwała nas jedna z wolontariuszek, która pojawiła się jakby znikąd i oznajmiła nam, że żaden z nas nie ma racji, albowiem przed nami jeszcze 15 (!) kilometrów powolnej, pieszej tułaczki. Wciąż się zastanawiam, co też się kryło za uśmiechem, który towarzyszył tym słowom - współczucie czy zwykłe politowanie.

Kto mógł przypuszczać, że w tamtej chwili zakończyło się wszystko co najtrudniejsze, a wszystko co najpiękniejsze miało dopiero nastąpić?! Najpierw zostaliśmy obdarowani 3 emaliowanymi, półlitrowymi kubasami lodowatej wody przez sympatyczną gospodynię z pobliskiego gospodarstwa, później urocza policjantka obstawiająca bieg zgodziła się podrzucić nas swoim radiowozem do kolejnego, oddalonego o 5 kilometrów punktu kontrolnego. Na punkcie natomiast obchodzący urodziny Darek wysłuchał gromko wyśpiewanego przez wszystkich wolontariuszy i przebiegających zawodników STO LAT, po czym zostaliśmy wyposażeni w zapas bananów, czekolady i innych przysmaków i mogliśmy ruszać w dalszą drogę.

Nie zdążyliśmy ujść nawet pół kilometra, kiedy minęło nas półterenowe suzuki, które wkrótce okazało się być naszym luksusowym autostopem wprost na metę. To dwójka wolontariuszy wracała z wachty na pierwszym punkcie, po tym jak przebiegł przez niego ostatni uczestnik, i z poczuciem dobrze wypełnionej misji turlali się radośnie po bitej drodze ku bazie zawodów w Mosinie. My z kolei nie mogliśmy uwierzyć, że można mieć tyle farta na raz!

META! Plan był taki, że triumfalnie na nią wbiegamy. Rzeczywistość okazała się dużo mniej efektowna - wysiedliśmy z suzuki, podziękowaliśmy naszym dobroczyńcom i podreptaliśmy dalej w kierunku czekających na nas przyjaciół. Ja kulejąc na jedną nogę, Darek na obie. Jak się później okazało, po ukończeniu "krótkiej" trasy, reszta naszego składu czyli Filip, Sąsiadka i pieskomandos wyczekiwali nas na ostatniej prostej pełni wiary w nasze dobre wyniki, ale przede wszystkim z planem wyśpiewania Darkowi kolejnego urodzinowego STO LAT. No i bardzo się zdziwili kiedy dwa wymęczone ale uśmiechnięte kulawce zaszły ich od tyłu i oznajmiły, że zeszły z trasy, i że od kilku godzin wożą się autostopem po okolicznych bezdrożach.

A później? Później było już tylko lepiej! Wyborny, wegetariański (niewegetariański też był) makaron podawany przez sympatycznego szefa kuchni z Mosiny, piwo z kija na dobry humor, fenomenalny masaż, który na chwilę pozwolił mi zapomnieć o kontuzji, wyjątkowo serdeczna ceremonia rozdania nagród (dostało je 6 najlepszych pań i 6 pierwszych panów na każdym dystansie!) i na koniec wspólne ognicho.

Forest Run był cudowną przygodą i na pewno chciałbym na niego wrócić za rok - jeśli nie jako uczestnik to na pewno jako wolontariusz. Bo jestem pewien, że pomaganie wspaniałym organizatorkom Agnieszce i Ani to frajda wcale nie mniejsza niż samo bieganie. Dziewczyny, dzięki za cudowny dzień w Mosinie!

2 komentarze:

  1. Dzięki Darek! Dzięki Miki!
    Troszkę km w tym biegu z Wami pobiegłem...było równie sympatycznie :) dla mnie mega przeżycie biec z Wami...

    Pozdrawiam
    Jahó

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha, Jahó, no pewnie!
      Nam również było bardzo miło polecieć z Tobą po lesie bark w bark!
      Do zobaczenia na II edycji!

      Usuń