środa, 28 maja 2014

Monte Kazura - runda 2.

Wczoraj pozornie wszystko układało się dość podobnie jak przed debiutem Monte Kazury 23 kwietnia. Nad Warszawą znów krążyły czarne chmury zwiastujące potężną ulewę a może nawet i burzę, powietrze było ciężkie, a pies Etoś ponownie brylował na facebookowym profilu imprezy. Jednak już wielka kałuża, w której się wylegiwał, podczas gdy pozostali organizatorzy w pocie czoła znaczyli trasę, sugerowała, że II edycja Monte Kazury przyniesie zmiany. Wszak poprzednim razem górka kazurka była sucha jak wiór.

No i rzeczywiście tak było. Rzeczona kałuża o rozmiarach małego jeziora - efekt przedwczorajszego oberwania chmury nad Syrenim Grodem - okazała się tylko zwiastunem metamorfozy jaką wielka kazurska gonitwa przeszła pomiędzy swoją pierwszą i drugą odsłoną.

Błotniste cuda natury na trasie, które przynajmniej w trzech miejscach dały się wykazać potężnym bieżnikom butów warszawskich ultrasów, były oczywiście bardzo atrakcyjne (szczególnie z perspektywy tych, którzy na Ursynów przybyli po tzw. "umęcz"), jednak to zafundowane przez organizatorów udogodnienia techniczne sprawiły, że Monte Kazura w oczach większości uczestników zyskała +1 do respektu.

Weźmy na przykład taki oflagowany namiot biura zawodów - niby mała rzecz, a jak cieszy. Nie dość, że pozwolił uniknąć wycieczki do pobliskiej szkoły po odbiór numeru, to jeszcze dodał imprezie profesjonalnego sznytu i skondensował uczestników na jednej przestrzeni. Kolejna sprawa to zegar - element, którego poprzednio zabrakło, a który zawsze pomaga lepiej rozłożyć siły, szczególnie w przypadku "zapętlonych" biegów. Kolejny plus to sprawniejsze niż poprzednio ustawianie bramy, która wczoraj wzbiła się w górę, tak jakby chciała dorównać punktualnością zegarowi. No i oznakowanie trasy - już miesiąc temu nie dawało powodów do narzekań, ale wczoraj - choć trudno w to uwierzyć - było jeszcze lepiej. Słupki i chorągiewki rozstawione były jakby gęściej, na zakrętach szerzej, a w newralgicznych punktach (np. przed muldą-gigantem) - w przeciwieństwie do poprzedniego razu - nie dawały pola do omijania przeszkód.

Następną znaczącą zmianą była frekwencja - na moje oko wystartowało nas wczoraj około stu osób, czyli niemal dwa razy tyle co w debiucie Monte Kazury. Po pierwszej edycji wielu z nas zastanawiało się, co to będzie, jak fama o biegu pójdzie w świat i na kolejne zawody przybędą hordy wygłodniałych gór ultrasów z nizin. Na szczęście jeszcze tym razem najazdu nie było i - przy takiej ilości zawodników jak wczoraj - różnica w komforcie biegu była właściwie nieodczuwalna. Myślę, że nawet gdyby było nas jeszcze o pięćdziesiąt osób więcej, wciąż byłoby dobrze. W mojej ocenie przepustowość trasy pozostanie bez zarzutu mniej więcej do 150 startujących, powyżej tego na podbiegach łokcie mogą zacząć wbijać się w żebra, a na zbiegach może dochodzić do - odpukać! - potrąceń. 

Na koniec warto jeszcze wspomnieć o poziomie sportowym II rundy Monte Kazury. Na pewno tym razem było trudniej niż poprzednio, głównie ze względu na upał i częściowo błotnisty teren, ale i tak większość z tych, którzy startowali po raz drugi, pobiegło tylko nieznacznie gorzej niż w debiucie, co w tych warunkach należy uznać za sukces. A czołówka? Niech za podsumowanie wystarczy fakt, że wschodząca gwiazda naszych biegów ultra Kamil Leśniak został - jak sam to nazwał - "odsadzony" przez zwycięzcę i ostatecznie wbiegł na metę na drugim miejscu. Ja tych najlepszych widziałem tylko na pierwszym okrążeniu - szczególnie zapadł mi w pamięć moment, kiedy mozolnie wspinałem się na czwarty podbieg, a te dzikie konie zbiegały z niego w tempie polujących lampartów - to było nieprawdopodobne!          

To co, pora na puentę? Było cudnie, profesjonalnie i...do dna! Tak jak w ubiegły piątek na pępkowym kumpla biegacza było do dna za zdrowie małego Władzia, tak wczoraj było do dna za zdrowie Monte Kazury. Tylko że wtedy płacił ojciec, za to wczoraj już my - własnym potem, krwią i tchem, którego pod koniec trudno było już szukać w naszych wypompowanych trzewiach. I tak, za metą wszyscy - jak jeden mąż - padaliśmy na trawę i długo dochodziliśmy do siebie. Dopiero łyk wody lany prosto z baniaka przez organizatora Krzycha pozwalał myśleć o powrocie do pionu. Dzięki Krzychu!
Aha, i ostatnia sprawa - podczas gdy liczba uczestników się podwoiła, dziewczyn było wczoraj ze trzy razy więcej niż ostatnio. To cieszy szczególnie, szacunek dla Was!!!   

PS Na Monte Kazurze pojawił się też Darek Strychalski, który w ramach treningu do UltraBalatonu (i Badwater oczywiście!) zrobił treningowo dwie pętle, po czym stwierdził, że takich stromizn to nie było nawet na "Rzeźniku"!    

2 komentarze:

  1. Jak zwykle było zarąbiście. Stężenie endorfin na tej niewielkiej przecież powierzchni jest niesamowite! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gratuluję osiągnięcia! Wynik o 20 sekund (?) gorszy niż w debiucie?! Rewelacja! Ja myślałem, że u mnie też jest porównywalnie z pierwszym startem, ale jak zobaczyłem wyniki, jednak okazało się, że upalne powietrze odebrało mi całą minutę :-D

      Usuń