poniedziałek, 9 czerwca 2014

Biegowy Tydzień Wolności

Skrót "btw" w slangu internetowo-korporacyjnym oznacza (od angielskiego by the way) mniej więcej to samo co: "przy okazji". Jednak z mojej perspektywy ostatnie dni przyniosły tej abrewiacji zupełnie nowe znaczenie. BTW to dziś dla mnie nic innego jak skrócony zapis Biegowego Tygodnia Wolności - zupełnie nieplanowanego tworu, który pojawił się na mojej biegowej ścieżce dość przypadkowo przynosząc ze sobą prawdziwy ogrom radości i satysfakcji. Zarówno z biegania jak i z życia w ogóle!

BIEG WOLNOŚCI

Wszystko zaczęło się w ubiegłą środę na warszawskim Polu Mokotowskim, gdzie wspólnie z innymi biegaczami-rannymi ptaszkami wziąłem udział w Biegu Wolności. Na początku było żwawo, później szybko, jeszcze później zbyt szybko, a na końcu nieprzyzwoicie wolno. Nazwa "Bieg Wolności" na ostatniej prostej nabrała tym samym dla mnie nowego, wyjątkowo przekornego znaczenia.

Ruszyliśmy równo o godzinie 6, wiedzeni przez Roberta Korzeniowskiego, który ciął poranne powietrze na czele stawki ramię w ramię i krok w krok z premierem Tuskiem. Muszę powiedzieć, że zaimponował mi szef rządu, że chciało mu się wstać o 5 rano i uganiać się w kółko po parku. I to w całkiem dobrym tempie. Jednak jeśli jeszcze kiedyś go spotkam na jakimś treningu, z całą pewnością doradzę mu, że bieganie w piłkarskich getrach to zdecydowanie nienajlepszy pomysł!

Robert Korzeniowski powiedział później, że zorganizował "Bieg Wolności" po to, żeby rozpocząć świętowanie XXV-lecia wolnych wyborów z 89' "z przytupem". I muszę powiedzieć, że udał się ten przytup - na starcie zjawiła się dobra setka uczestników, a do mety szczęśliwie dotarła przynajmniej połowa z nich. I nie był to - jak się spodziewałem - świński trucht, tylko całkiem poważny trening w tempie znacznie poniżej 5 minut na kilometr. Szkoda tylko, że pod koniec nie wytrzymałem rytmu prowadzącej grupy, spuchłem jak balon i dowlokłem się do mety nieprzyzwoicie wolno, nawet jak na Bieg Wolności!


BIEG SOKOŁA

Już następnego dnia "wolność" pokazała swoją kolejną odsłonę, tym razem nie do końca biegową, ale bardzo mocno z bieganiem związaną. Był nią kempingowóz-kamper, prawdziwy kosmodrom, który powiózł mnie i dwóch serdecznych kompanów na Weekend Biegowy z Sokołem do Zakopanego. Pierwszy raz poruszałem się taką maszyną i muszę powiedzieć, że w mig zrozumiałem, dlaczego niektórzy sprzedają domy, kupują kampery i ruszają w świat. Ci, którzy mówią, że "kamper to wolność" - nawet jeśli są szalonymi wyznawcami new age'u - mają rację: kamper to wolność!

Nasz piękny, obły, szaro-złoty Bürstner dojechał na Kemping pod Skocznią równo o północy. Nie musiał nawet zatrąbić, by brama - formalnie zamknięta na wszystkie spusty już od godziny 23 - łagodnie się otworzyła i wpuściła nas do środka. Następnie pokręcił się chwilę po terenie i zaraz zajął miejsce najlepsze z możliwych - ciche ale tuż obok sanitariatów. Kto bywa na kempingach, ten wie, o czym mowa w kwestii sanitariatów. Woda na kempingu to prawie jak woda na pustyni!

Bieg Sokoła to taki młodszy brat Biegu Marduły - krótszy, mniej wymagający i nie aż tak spektakularny jeśli chodzi (biega) o przewyższenia i widoki. Jednak nadal są to piękne, trudne i niezapomniane zawody. Startuje się w Kuźnicach by - po kilku godzinach i ponad 15 ciężkich kilometrach - dotrzeć do mety obok schroniska na Kalatówkach. Trasę stanowią po dwa solidne podejścia i zejścia oraz środkowy, długi odcinek wzdłuż Doliny Białego. Bieg Sokoła to idealna okazja dla tych, którzy chcą się sprawdzić w górach, ale nie czują się jeszcze wystarczająco pewnie by przystąpić do "Marduły". "Sokół" jest bowiem bezpieczny, dający w kość, ale nie wykańczający, a przy tym bardzo dobrze obsłużony na punktach żywieniowych, co z perspektywy górskich debiutantów jest szczególnie ważne.      

Tegoroczna edycja Biegu Sokoła miała wielu bohaterów, jednak największym z nich był Gruby vel Ultra Rob. Jego zasługi spokojnie mogłyby się skończyć na bezpiecznym dowiezieniu nas swoim kosmodromem w samo serce Tatr, jednak on zdecydował, że skoro razem przyjechaliśmy to i razem pobiegniemy. Ultra Rob jeszcze kilka lat temu miał 30 kilogramów nadwagi, za to dziś może szpanować nienaganną sylwetką. W osiągnięciu takiego stanu pomogła mu nie tylko żelazna samodyscyplina ale i bieganie. A z czasem tak bardzo to bieganie polubił, że najpierw przebiegł kilka maratonów ulicznych, jakiś czas temu wybrał się na maraton alpejski, a teraz postanowił pójść jeszcze o krok dalej i postawić go na kamienistym tatrzańskim szlaku.

Rob dał na "Sokole" czadu - ani razu się nie zatrzymał, tylko pod największe stromizny podchodził, całą resztę biegł. W pewnym momencie prawie odcięło mu prąd, ale się nie poddał - trochę się powściekał, wyrzucił z siebie parę mocniejszych słów i pokonał kryzys. Na końcowym zbiegu był już jak nowonarodzony. Za to wcześniej, gdzieś na trasie, uroczym dopingiem uraczyła go wycieczka dzieciaków z podstawówki tak głośno krzycząc jego imię, że nawet najgroźniejsze niedźwiedzie pochowały się ze strachu w swoich jamach. Gruby Rob dobiegł do mety cały, zdrowy i szczęśliwy. Trochę zmęczony ale uśmiechnięty i przepełniony radością. Pięknie było lecieć sobie z nim nie ścigając się z nikim i na nikogo się nie oglądając. Tylko Tatry i nasza kamperowa paczka - serce chciało wyć a dusza krzyczeć ze szczęścia. To chyba wolność dawała znać, że wciąż jest w nas!

BIEG MARDUŁY    

Bieg Marduły zamyka tę swoistą wolnościową trylogię. I to jak zamyka!

© Filip Bojko

W "Mardule" startowałem po raz drugi, a debiut sprzed dwóch lat był moim pierwszym startem w jakimkolwiek górskim biegu. Pamiętam, że wtedy przyjechałem do Zakopanego nie mając zielonego pojęcia, z czym się mierzę. Przybyłem w Tatry z tobołkiem, szosowymi butami i głową pełną naiwnych wyobrażeń. Niech za podsumowanie mojej świadomości (a raczej jej braku) wystarczy to, że po wejściu na Karb byłem przekonany, że właśnie zdobyłem Kasprowy Wierch. A płaskie buty na asfalt zrobiły wielkie oczy, jak kawałek dalej przyszło im zasuwać po śliskim, ośnieżonym szlaku. Jednym słowem miałem więcej szczęścia niż rozumu, że wróciłem z tamtej eskapady cało.

© Filip Bojko

Tym razem, mając za sobą kolejne dwa lata biegowego doświadczenia, przystąpiłem do Biegu Marduły z zupełnie inną postawą. Po pierwsze - w przeciwieństwie do poprzedniego razu, kiedy na starcie stawiliśmy się z Bratem Rosołem prosto z nocnego pociągu - wyspałem się i zjadłem porządne śniadanie. Po drugie założyłem buty z bieżnikiem, które dawały mi duże poczucie bezpieczeństwa. Po trzecie wiedziałem, że nie można dać się ponieść na pierwszych dwóch zbiegach - z Nosala i z Karbu. Większość sił i koncentracji trzeba zachować na ten ostatni, najdłuższy - z Kasprowego Wierchu aż do Kalatówek. Poprzednio nogi nie wytrzymały - przedobrzyłem tłukąc piętami o strome zbocze Karbu, przez co później jedną trzecią odcinka od Kasprowego do skrętu na Kalatówki musiałem maszerować i oglądać plecy kolejnych wyprzedzających mnie zawodników.

© Filip Bojko
 
Gdybym miał jak najkrócej opisać mój tegoroczny start w Biegu Marduły, miałbym proste zadanie - to był po prostu mój BIEG ŻYCIA. I to zarówno na poziomie emocji, wrażeń estetycznych jak i satysfakcji czysto sportowej. Fantastycznie ułożył mi się "Marduła" taktycznie - do momentu wdrapania się na Nosal wyprzedzali mnie inni, później wyprzedzałem już praktycznie tylko ja. Dopiero na wspomnianym zbiegu z Kasprowego minęli mnie trzej współzawodnicy. 

© Filip Bojko

Bardzo dobrze szły mi podejścia - nie pokonywałem ich tak jak poprzednio stawiając stopy pomiędzy głazami, tylko szukałem jak najwyższych punktów, dzięki czemu mniej było podnoszenia nóg do góry a więcej posuwania ich naprzód. Krok mi się obniżył i wydłużył - myślę, że dzięki temu bardzo oszczędziłem mięśnie i dałem im spokój przed szaleńczą jazdą w dół na końcowym etapie. Zbiegi natomiast pokonywałem ostrożnie ale dynamicznie - wystarczająco żwawo, żeby nie odstawać od innych, ale na tyle bezpiecznie, żeby nie runąć w którąś z mijanych przepaści. Właściwie tylko raz widmo zagrożenia zajrzało mi w oczy, kiedy zawadziłem podeszwą o jakiś wystający kamień, lewą stopą kopnąłem się w prawą łydkę i niemalże wyleciałem ze szlaku. Całe szczęście, że udało mi się nie runąć, bo akurat w tamtym miejscu zbocze było strome i do półki skalnej były ze trzy metry lotu...

© Filip Bojko
 
Gdy dobiegłem do mety, poczułem dumę, jakiej nie pamiętałem od chwili ukończenia pierwszego maratonu. Cieszyłem się i z wyniku i z fantastycznych widoków, ale największą satysfakcją było dla mnie to, że całą trasę pokonałem równo i na 100 procent. Nigdzie nie odpuściłem, w każdym kroku dawałem z siebie wszystko, a tam gdzie nie mogłem biec, maszerowałem z pełną mocą. Czułem, że w pełni zasłużyłem na medal i dwie przepyszne drożdżówki z lokalnej piekarni. I chyba nie tylko ja to czułem, albowiem, gdy się rozejrzałem, otaczały mnie same roześmiane, uradowane i przepełnione dumą twarze. Otaczały mnie też góry - najpiękniejsze z możliwych zakończenie mojego prywatnego Biegowego Tygodnia Wolności!

© Ultra Rob

4 komentarze:

  1. Bieg życia - brawo! Nie no, dałeś czadu jak się patrzy. Próbowałem się za Tobą trzymać, liczyłem sekundy które nas dzielą, osoby które są między nami, ale jedno i drugie rosło, a ja miałem coraz mniej wiary w to, że dam radę Cię dogonić. Aż w końcu Twoja koszulka zupełnie zniknęła mi z oczu i wtedy zrozumiałem, że skopałeś mi tyłek i to jak:) Jest to jednak dla mnie ogromnie miłe skopanie tyłka:) Obiecuję jednak, że za rok nie będzie Ci tak łatwo mnie odsadzić, o nie!

    OdpowiedzUsuń
  2. Spokojnie, jutro na Kazurce wszystko wróci do normy ;-) A koszulka zniknęła Ci z oczu, bo zdjąłem ją na podejściu pod Beskid (?) i dalej leciałem topless!
    Dobrze było się zobaczyć w tak pięknym miejscu i na tak pięknym biegu!
    Gratulacje i do jutra!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No niestety nie.. moje uda kompletnie nie nadają się jeszcze na Kazurkę:(

      Usuń
    2. Możesz podziękować udom, że kazały Ci zostać w domu - to była istna rzeź niewiniątek... ;-)

      Usuń