wtorek, 3 czerwca 2014

Ultrabalaton 2014

To była prawdziwa męska przygoda - taki współczesny western w wersji southern. Zapytacie: dlaczego southern? Ano dlatego, że podróżowaliśmy - ja i Darek - nie na zachód a na południe - konkretnie nad węgierski Balaton. Zamiast koni poniosła nas tam dzielna, 16-letnia honda, w miejsce nabojów zabraliśmy ze sobą zapas owsianych ciasteczek, skórzane kapelusze zamieniliśmy na syntetyczne czapki z lycry, a naszym coltem był sam Darek. Jak już zajechał nad największe węgierskie jezioro, zaraz wystrzelił całą serię bez przeładowywania, roztrzaskał ultrabalaton w drobny mak, po czym schował się w kaburze ze śpiwora rozłożonej w bagażniku naszej "srebrnej strzały" i zasnął snem sprawiedliwych. Mogliśmy wracać na północ.


To czego dokonał Darek, nie mieści mi się w głowie aż do dziś. Jechał na ultrabalaton - pozornie płaski, ale wciąż niesamowicie trudny 212-kilometrowy bieg - z nastawieniem, że "złamanie" 30 godzin na tej trasie będzie sukcesem. Wbiegając na metę po upływie 26 godzin 27 minut i 53 sekund od startu zaskoczył więc wszystkich dookoła, ze mną i sobą samym włącznie. Przy czym słowo "wbiegł" nie jest w tym miejscu odpowiednie - on ne tę metę wleciał, wfrunął, wpadł niczym rozjuszony podlaski żubr!


Ultrabalaton wystartował w sobotę 31 maja równo o 8 rano. To biegacze indywidualni, bo oprócz nich w zawodach uczestniczyły również sztafety w różnych konfiguracjach - czysto biegowe, biegowo-rowerowe, a nawet biegowo-samochodowe. Jednak - z całym szacunkiem do "sztafetowców" - to biegacze indywidualni byli największymi gwiazdami zmagań nad Balatonem. A wśród nich nasz Zwycięzca - Darek Strychalski.


Piszę o nim jako o "Zwycięzcy", mimo że wcale w ultrabalatonie nie zwyciężył. W niedzielę zajął ostatecznie 27 miejsce na niemalże dwustu startujących i mniej niż stu, którzy ukończyli bieg w limicie 32 godzin. Niemniej każdy kto zna jego historię, zrozumie dlaczego zasługuje na to miano w stopniu godnym największych sportowców tego świata.

Poza startem spotkałem się z Darkiem na trasie trzykrotnie. "Poustawiał" mnie sobie jako pomoc w czterech punktach - na 119,5, na 134 i 171 kilometrze. Na pierwszym z nich bardzo przydała się nasza honda, która w jednym momencie z samochodu naraz przekształciła się w kombinację szatni, jadalni i sypialni. W przeddzień startu Darek wycyrklował, że powinien się tam pojawić około 21, równo po 13 godzinach biegu. Nie wiem, jak on to zrobił, ale na punkt wpadł o...21:03!

Wkrótce nadszedł zmierzch, tak więc nadarzyła się idealna okazja, żeby krótkie portki zmienić na dłuższe legginsy za kolano, do tego kurtka-wiatrówka na wierzch i obowiązkowa czołówka na głowę. Jeszcze tylko łyk coca-coli, gryz owsianego ciasteczka, krótki odpoczynek na odchylonym do tyłu siedzeniu pasażera  i już mógł Darek wyruszać w noc.


Jednak wcześniej kazał sobie na kolejny postój dowieźć porcję czystego makaronu, bo głód zaczynał zjadać mu wnętrzności, a od rodzynek i oliwek serwowanych w punktach żywieniowych zbierało mu się już na wymioty. Niewiele myśląc udałem się więc do lokalnej karczmy w miejscowości Keszthely z prośbą o przygotowanie "pure pasta", ale sympatyczny kelner odpowiedział, że to "traditional hungarian restaurant", a pasty to mogę sobie szukać we Włoszech. Na szczęście dał się namówić na przygotowanie "dania" w postaci ugotowanego ryżu. Co ciekawe, nie chciał za nie wziąć ani forinta.

Kiedy dojechałem na 134 kilometr, ledwie zdążyłem zaparkować samochód, a już słyszałem z punktu głośne nawoływanie Darka: "Mikołaj! Mikołaaaaj!". Musiał był naprawdę głodny, że tak krzyczał, ale przede wszystkim, że ostatni odcinek zdołał pokonać tak szybko. Darek był w gazie - co do tego nie było żadnych wątpliwości! Jednocześnie głód głodem, ale po przebiegnięciu stu kilometrów z solidnym okładem, organizm ludzki zaczyna płatać figle i, pomimo wielkiego łaknienia, Darek nie był w stanie przełykać kolejnych porcji ryżu. Przy każdym kęsie, przełyk bolał go tak bardzo, że odmawiał nałożenia kolejnego widelca. Na szczęście ostatecznie udało mu się połknąć trochę węglowodanów, dzięki czemu zyskał trochę energii przed naszym kolejnym spotkaniem za...ponad 40 kilometrów.


Darek znów ruszył przed siebie, a tymczasem ja miałem kilka godzin na sen, z których skwapliwie skorzystałem wyciągając się na całą długość bagażnika naszego kombi powiększonego o złożoną tylną kanapę. Budzik nastawiłem na 4:30, a już chwilę przed 5 moje zaspane oczy ujrzały znajomą sylwetkę w czerwonej chuście na głowie. Na 171 kilometrze Darek zdał mi czołówkę, która nie była już mu potrzebna z racji tego, że słońce zdążyło już wzejść wystarczająco wysoko, by przegnać na dobre czarną, balatońską noc. Zaraz potem łyknął coli, zadeklarował, że czuje się dobrze, i że "choćby miał dojść, to dobiegnie do końca" i znów ruszył w swoją samotną wędrówkę dookoła największego jeziora Węgier. Na pożegnanie zdążył mi jeszcze powiedzieć, żebym udał się prosto na metę i o 11 rano wybiegł mu naprzeciw, to "spotkamy się gdzieś 10 kilometrów przed końcem i wtedy polecimy już razem".

Całe szczęście, że go nie posłuchałem, bo straciłbym najbardziej niezwykły moment z całej naszej eskapady. Obudziłem się w bagażniku hondy o 10 i - nie zwlekając za długo - założyłem biegowe buty i pomknąłem pod prąd trasy ultrabalatonu. Pomyślałem, że nawet jeśli spotkam go dopiero po kilkunastu kilometrach, to dla mnie będzie to super trening, a dla niego znajoma twarz i towarzystwo na ostatnim odcinku może być bardzo pomocne. Jakże się zdziwiłem, kiedy nie zdążyłem jeszcze dobrze wbiec na pierwszą górkę, a z naprzeciwka wyleciał on - na pełnym gazie, z roześmianą, ale i wykazującą oznaki najwyższej koncentracji, buzią i dziką energią w oczach. Wyglądał jak rasowy atleta, istny demon prędkości!


Ostatnie dwa kilometry - po uprzednim pokonaniu DWUSTU DZIESIĘCIU! - pokonał w tempie około 4 minut na kilometr i gnał tak szybko, że kiedy odbiegałem sprintem do przodu, żeby zrobić mu zdjęcie, nie nadążałem ustawić aparatu w telefonie, a on już mnie wyprzedzał. Później sam przyznał, że rzeczywiście na ostatnim zbiegu "wyłączył hamulce" i na ostrym wirażu na kilkaset metrów przed metą prawie zderzył się z uczestniczką sztafety, która dreptała w dół ze znacznie mniejszą prędkością i nieopatrznie zrobiła bezwładnie pół kroku w lewo. Prosto na tor pędzącego coraz szybciej Darka...


Szczęśliwie obyło się bez ofiar i już po kilkudziesięciu sekundach Ultramaratończyk z Łap przerywał wstęgę na mecie w Balatonvilagos. Cóż to był za niesamowity kontrast zobaczyć Darka najpierw lecącego niczym torpeda, a zaraz potem ledwie trzymającego się na nogach w objęciach podtrzymujących go wolontariuszek. Widząc to nie miałem wątpliwości - Darek dał z siebie na ultrabalatonie wszystko i na swój piękny medal zasłużył jak mało kto. Niestety ominęła nas dekoracja - albowiem od razu po biegu zapakowaliśmy się do hondy: ja za kierownicę, a Darek do tyłu i ruszyliśmy w drogę powrotną. Darek przespał chyba z 10 z 13 godzin naszej podróży. Nie przesadzę, jeśli powiem, że był to najbardziej zasłużony sen, jaki widziałem w życiu!    


Gratulacje, Brachu - to był zaszczyt być tam z Tobą i być świadkiem Twojego wielkiego osiągnięcia!!!

3 komentarze:

  1. Ufff, mocna sprawa! Dzięki za relację :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wielkie gratulacje dla Darka! Wspaniałego ma przyjaciela:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I to na szczęście niejednego! Gratulacje przekażę Mistrzowi, a sam dziękuję za miłe słowa ;-)
      Serdeczności!

      Usuń