poniedziałek, 30 czerwca 2014

"Rzeźnik" w spódnicy - rozmowa z Nolą Szule

Nolę Szule poznałem kilkanaście miesięcy temu na jednym z pierwszych treningów nieformalnej grupy biegowej Go Laski. Od początku wyróżniała się na tle pozostałych biegających dziewczyn niezwykłą ambicją. Podczas gdy większość z nich przychodziła na treningi dla zabawy lub z pobudek czysto towarzyskich, ona od samego początku traktowała bieganie bardzo poważnie. Z czasem grupa zaczęła się kurczyć, aż w końcu dziewczyny w ogóle przestały przychodzić. Jedyną, która się nie poddała była Nola - nie zraziła się tym, że grupa się rozpadła, za to mozolnie parła do przodu, każdego dnia starając się stawać coraz lepszą biegaczką.

Dziś jest już ze swoim bieganiem w zupełnie innym miejscu - dopiero co ukończyła jeden z najtrudniejszych polskich górskich ultramaratonów, kultowy Bieg Rzeźnika, by już za parę dni wyruszać na kolejny - 170-kilometrową Transjurę z Krakowa do Częstochowy.

Kiedy patrzę, jak Nola biega te swoje maratony i ultramaratony, i przypominam sobie jak niecałe dwa lata temu daleko jej było do tego by pokonać szybciej niż marszem choćby kilkadziesiąt metrów, wierzę, że naprawdę nie ma rzeczy niemożliwych. Jeszcze kilkanaście miesięcy wstecz jej bieganie pozostawało w fazie raczkowania, by dziś - dzięki jej ciężkiej pracy, uporowi i konsekwencji - wzbijać się na wysokość bieszczadzkich połonin...

Jej poczynania budzą mój największy respekt, jednak to nie one inspirują mnie najbardziej, a wielka siła, jaką ta niepozorna dziewczyna potrafi w sobie odnaleźć nawet w momentach własnych słabości.
Zapraszam na rozmowę z Nolą Szule!

Nola z zającami na mecie swojego pierwszego maratonu

Zdajesz sobie sprawę  z tego, że inspirujesz innych?
Zdaję sobie sprawę z tego, że nie mam wpływu na to kogo i jak zainspiruję swoim bieganiem. Jeśli tak się dzieje, to jest to dla mnie ogromna nobilitacja. Na początku jak załapałam biegowego bakcyla, chciałam wszystkich nawracać. Frustrowało mnie to, że najbliżsi nie biegają ze mną. Teraz mi przeszło, nie noszę już w sobie tamtej presji. Jeśli ktoś potrzebuje mojego wsparcia, to jestem i tyle. Staram się działać konsekwentnie i napierać. Wierzę, że to co robię, ma sens.

Jak to się w ogóle stało, że zaczęłaś biegać?
Pamiętam jak dziś. To był piątkowy wieczór, koniec października 2012. Przy kolejnej kawie tego dnia i papierosie, przypadkowe spotkanie. Koleżanka rzuciła hasło, że idzie w niedzielę na 9:00 do Skaryszaka (Park Skaryszewski w Warszawie) pobiegać ze znajomymi z pracy. Żaden tam super dream team. Głównie dziewczyny, więc nie ma wstydu przed chłopakami. Nie mam pojęcia, dlaczego bez zastanowienia powiedziałam „tak”, przecież niedziela to dzień święty – śpimy do oporu, pełne lenistwo. Okazało się, że grupa już całkiem fajnie sobie radziła. Byli młodzi, piękni, wysportowani. A ja w dresiku i kurteczce ortalionowej, butach z szafy. Dwa światy. Przeżyłam pierwszy trening – godzinny marsz. Na spotkanie w środku tygodnia koleżanka już się nie wybrała, a ja poszłam z ciekawości zobaczyć, co będzie się działo dalej. Dlaczego zostałam? Choć nadal nie jestem piękna, wysportowana a tym bardziej młoda, to tamto bieganie i tamta banda była czymś, czego potrzebowałam. Nie wiedząc o tym. Ot, przypadek, który odmienił moje życie. Pamiętam też pierwsze bieganie ciągiem przez 30 min. Wtedy jedna z dziewczyn, zwana Puchatkiem, zrobiła o jedną czy dwie bieżnie na Agrykoli więcej niż ja, bez wysiłku, z wielkim uśmiechem na twarzy. Strasznie mi tym zaimponowała, choć jeszcze się nie znałyśmy. Chciałam bardzo być w tym miejscu, w którym była ona. No i oczywiście nasz Trener Mądrala i jego asystentka Madzia rozprawiający o bieganiu w sposób tak apetyczny, że nie sposób było się oprzeć.
Czasami przebiega mi przez głowę myśl, co by było, gdybym nie zaryzykowała i odpuściła kolejny trening. Pewnie wiodłabym potwornie nudne życie. Nie znalibyśmy się, a to byłaby wielka strata. Miałam dużo szczęścia.

Czy przed rozpoczęciem przygody z bieganiem miałaś do czynienia ze sportem?
Jak każdy. Szkoła czyli pamiętny w-f. Grałam w siatkę w podstawówce, trochę w liceum. Miałam też epizod z bieganiem. Pod koniec podstawówki wzięłam udział w zawodach międzyszkolnych w biegu przełajowym. Skończyłam w połowie stawki i z szóstką na koniec roku. A wierz mi, że nie byłam typem sportsmenki, więc ta ocena była nieuzasadniona. Z czasem przerzuciłam się na łatwiejsze aktywności – imprezowanie. Po szkole różnie bywało. Jak czułam, że gnaty wymagają rozprostowania, szłam na basen, zapisywałam się na jogę. Czasem siłownia. Bardzo nieregularnie. Od 5 lat rower po mieście. Szału nie ma. Nie patrzyłam na sport jako na element mojego życia. Nie wydawało mi się to istotne. Nikt mi nigdy nie powiedział, że ruch jest ważny sam w sobie, nie oceny. Że ruch pozwala poradzić sobie z problemami. Że porządkuje burdel w głowie. Nikt nie pokazał co robić, aby czuć się w swoim ciele dobrze. Uczę się tego dopiero teraz.

Zaczynałaś biegać ze sporą nadwagą - jak duże było to dla Ciebie ograniczenie?
Bardzo żałuję, że nie zważyłam się na początku biegania. Zawsze wydaje mi się, że dużo za dużo ważę, więc tego nie robię. Myślę, że określenie "spora nadwaga" jest dość ostrożne. Byłam grubaśna. Mam bardzo duży szacunek dla biegających z tuszą. To trudne i wstydliwe. Wszystko lata, nie masz kontroli nad swoim ciałem. Łatwo się zniechęcić. Zaczynałam biegać jesienią i treningi odbywały się po zmroku lub w szarudze, która nie zachęcała do spacerów po parku ewentualnych gapiów. Nie czułam aż takiego wstydu. Jednak nadal walczę o dobrą formę. Myślę, że jestem w połowie drogi. Ale jest mi już wszystko jedno. Jak jesteś zmęczony po biegu, a musisz się przebrać to robisz to gdziekolwiek, nie zastanawiasz się, że coś ci tam wisi. Przecież pokonałeś dany dystans, więc i tak jesteś gość. Czego tu się wstydzić?!
Przy czym nadal nie wyglądam jak typowa biegaczka. Podczas Biegu Rzeźnika napotkany turysta na szczycie Smerku krzyknął za mną: „W końcu jakaś biegaczka przy kości. Inne to jakieś takie…”. Spojrzałam na mojego partnera i stwierdziłam, że nie wiem jak mam zareagować, ale potraktuję to jako komplement i polecieliśmy dalej.

Co poradziłabyś dzisiaj - już z perspektywy doświadczonej biegaczki - początkującym, tak jak Ty wtedy, dopiero wstającym zza biurka?
Nie wiem czy doświadczonej, ale dzisiaj i jutro powiem to samo: wstań i biegnij, ile masz sił w nogach. A jak nie masz sił, to wracaj do domu, odpocznij i biegnij dalej. Ciesz się. Chodzi o to, że bieganie wymaga wsłuchania się w siebie. Nikt ci nie powie, jak masz biegać i ile, aby czuć się komfortowo. Na początku nie ma co przekraczać swoich granic, bo łatwo się zniechęcić. Dużo portali i ludzi robi krzywdę początkującym, wmawiając im, że wiedzą lepiej jak masz biegać, ile, co ubrać. Ja byłam szczęściarą, bo miałam koło siebie ludzi, którzy biegają sercem i głową. Ale jeśli nie masz takiego kogoś obok – to rób tyle ile możesz, nie napinaj się na bicie rekordów z endomondo. Biegaj dla frajdy, a nic sobie nie zrobisz, bo bieganie jest naturalne dla każdego z nas. Nie wolno się bać, że sam sobie nie poradzisz. Każdy z nas ma bieganie we krwi. Trzeba się z tym swoim sportowym "ja" zaprzyjaźnić. Druga sprawa to badania. Ogólne krew, mocz i serducho. Raz na pół roku. Trzymam kciuki za początkujących.

Czego potrzeba komuś, kto chce coś zrobić ze swoim życiem, ale nie jest w stanie ruszyć z miejsca? Tylko nie mów "bardzo chcieć", bo samo to nie wystarcza...
Pokochać siebie i dać sobie szansę. Przyjaciół, którzy będą nas wspierać. Ale przede wszystkim zdać sobie sprawę z tego, że nie będzie łatwo i że wyjście poza swoją strefę komfortu jest nieuniknione. Nie będzie jak w filmie, gdzie bohater na naszych oczach przechodzi transformację z fajtłapy w boskiego amanta i wygrywa złoto na olimpiadzie. Niestety. Treningi to długa, ciężka harówa, wyrzeczenia, odciski, zakwasy, obtarcia. Dajmy sobie rok, dwa aby zobaczyć efekty. Zmiana stylu życia to proces rozciągnięty w czasie.
To jak osiągniesz lepszą kondycję i samopoczucie, można zrobić na milion sposobów. Należy zmienić dietę i zacząć uprawiać regularnie sport. Popaść w rutynę. Wtedy zobaczysz efekty, a zmiana stylu życia nie będzie uciążliwa. Ja niczego nie chciałam, tak wyszło, że biegam. Jestem dowodem na to, że nie zawsze nawet trzeba chcieć.

Czy są jakieś błędy, które wiesz, że popełniłaś, i przed którymi chciałabyś przestrzec innych?
Za późno zaczęłam biegać. Uczmy swoje dzieci, że ruch jest ważny. Niech one nie żałują i nie popełnią tego błędu. Nasi dziadowie to ludzie z innej gliny. To fajnie widać na trasach biegowych. Ja często biegnę za plecami jakiego dziadka czy babci. Nasi rodzice już nie są tacy wytrzymali. Nasze pokolenie, myślę tu o 20-30 może trochę 40-latkach podupadło na tężyźnie fizycznej. Myślę, że da się to jeszcze odkręcić.

Ukończenie Biegu Rzeźnika po półtora roku treningów to nieprawdopodobne osiągnięcie - jak się czujesz dziś, tydzień po dobiegnięciu do mety w Ustrzykach Górnych?
Najśmieszniejsze jest to, że był to mój pierwszy prawdziwie górski bieg. Nie licząc krótkiej, późnozimowej wyprawy w góry. Poza tym więcej na wyżynach nie biegałam. Czuję, że osiągnęłam cel na ten rok, ale już kombinuję co robić dalej. Może w następnym biegu pobiec szybciej, bo na metę "Rzeźnika" wpadłam ze sporym zapasem sił. Zobaczymy. "Rzeźnik" jest bardzo wymagający, ale w dużej mierze do mety docieramy głową. Ja się załamałam na wejściu na Połoninę Caryńską, kiedy spojrzałam, że zegarek pokazuje jeszcze 10 km do mety. Rozsypałam się. Było to irracjonalne zachowanie, z czego doskonale zdawałam sobie sprawę, gdyż podczas całego biegu czułam się świetnie. Nie miałam spadków energetycznych, nic mnie nie bolało, a nawet na 60 km odpuścił ból pięty, z którym zmagałam się od miesięcy. Bajka. Wtedy najbardziej przydał się partner, który holował mnie na szczyt i kazał się pozbierać. Bez Tomka nie dałabym rady ukończyć biegu w limicie.
Czuję się dobrze. Zrobiłam dwa małe wybiegania. Na crosfficie robiłam maxa w klinie i przy zachowaniu w miarę dobrej techniki wzięłam 32,5 kg. Słabiutko, bo ręce mam zmęczone po używaniu kijków w górach. Biorę się na serio do roboty, jeśli chodzi o wzmacnianie góry. "Rzeźnik" doskonale pokazuje nam nasze najsłabsze punkty, i choćby dlatego warto się z nim zmierzyć.
Poza tym zwracałam większą uwagę w tym tygodniu na to co jem. Jadłam ziemniaki, dużo warzyw, trochę owoców. Dobrze, że jest sezon i wszystko jest świeże. Myślę, że do piątku odzyskam pełnię sił, bo zaczyna się Transjura.

Co odpowiesz tym, którzy mówią, że taki dystans i wysiłek to skrajna nieodpowiedzialność? Ciężko mi powiedzieć, jaką skalą ktoś ocenia jaki wysiłek jest odpowiedzialny, a jaki nie. Myślę, że niepoważne jest wdawanie się w takie dyskusje, bo jest to zaczepne pytanie, które tylko z pozoru wymaga odpowiedzi. Organizm ludzki potrafi się bronić i bardzo trudno jest doprowadzić go do stanu całkowitego wyniszczenia, który byłby zagrożeniem. "Rzeźnicy" to nie są przypadkowi ludzie, jak zdarza się w biegach miejskich. Tu każdy mocno trenuje na swój sukces, tu się spełniają marzenia.
Nieodpowiedzialne byłoby z mojej strony, np. gdybym stwierdziła, że skoro przebiegłam "Rzeźnika" to jadę pościgać się w Stanach z Darkiem Strychalskim na Badwater czy z Andrzejem Radzikowskim na Spartathlonie. Prawdopodobnie w tamtych warunkach nie przebiegłabym nawet półmaratonu. Nie jestem przygotowana, więc nie jadę. Proste. Druga sprawa to wierzę w to, że nikomu nie wolno odbierać nam marzeń. Jeśli chcę coś osiągnąć to działam i tylko ja wiem czy dam radę czy nie. Mam prawo próbować. Moim marzeniem był "Rzeźnik". Udało się i jestem szczęśliwa. Gdybym była nieprzygotowana, to nie stanęłabym na starcie lub nie dobiegła w limicie.

Kiedy po raz pierwszy zakiełkowała w Tobie myśl o podjęciu rzeźnickiego wyzwania?
Po obejrzeniu filmu dokumentalnego o tym biegu z zeszłego roku i wysłuchaniu opowieści znajomych. Pamiętam, że jakiś czas po tym, nieśmiało wspomniałam w naszej rozmowie, że fajnie byłoby pobiec. Powiedziałeś wtedy, że pod górę muszę się wspinać,po płaskim i z góry biec, a zmieszczę się w limicie. Wtedy postanowiłam, że spróbuję. Miałam około 10 miesięcy na przygotowania. Podczas biegu cały czas myślałam o tej zasadzie i udało się. Myślałam też o tym, że następnego dnia mam urodziny i biegnę bo robię sobie prezent. "Rzeźnik" przed trzydziestką – będzie co wspominać.

Jak wyglądały Twoje przygotowywania?
Przygotowywałam się sama. Swój plan oparłam na doświadczeniach znajomych, ich radach i realizowałam go w miarę możliwości. Zaczęłam na jesieni. Z nowości, które wprowadziłam do treningów to schody w Pałacu Kultury. W zimę wchodziłam na PKiN jak natchniona. Chciałam wzmocnić kolana. Niestety w lutym pojawiły się różne kontuzje i odpuściłam. Raz w tygodniu podbiegi na Agrykoli. Dodatkowo zdarzało mi się wybrać na moją osiedlową górkę z kijkami w weekend. Od listopada do marca, raz w miesiącu, biegałam dwumaraton w Bydgoszczy, czyli maraton w sobotę i maraton w niedzielę. To doświadczenie zahartowało mnie jeśli chodzi o pokonywanie dystansu w trudnych warunkach, na dużym zmęczeniu. W zimę biegałam również cykl biegów górskich w Falenicy. Ważnym doświadczeniem w moich przygotowaniach był wypad w góry, aby poczuć „o co w ogóle chodzi” oraz bieg 12-godzinny w Rudzie Śląskiej. Po przebiegnięciu 80 km udowodniłam sobie, że moje bieganie długodystansowe nie jest jedynie moim wymysłem, a staje się rzeczywistością. Uwierzyłam, że mogę pokonać taki dystans. Jeśli zrobiłam to raz, to kolejny też się uda i pokonam "Rzeźnika". Przez ostatnie dwa miesiące robiłam jedynie dłuższe wybiegania i zapisałam się na crossfit. Zdążyłam nieco wzmocnić całą sylwetkę. Na trzy tygodnie przed biegiem obowiązki w pracy przykryły mocno przygotowania do Rzeźnika, więc na sam bieg stawiłam się mocno złakniona biegania. Miałam obawy czy nie za bardzo.

"Rzeźnik" pokazał Ci jakieś Twoje słabości?
Słabość do sezamków! A tak serio, to jestem słaba na podbiegach. Wszyscy mnie wyprzedzali. Zdecydowanie wracam do trenowania podbiegów i wchodzenia po schodach. Wzmacniam też górę. To moje największe słabości. Ja się poprawię, to będą ze mnie ludzie.

"Rzeźnik" to bieg w parach, a partnerzy zwykle znają się jak "łyse konie". Ty swojego partnera poznałaś dopiero w przeddzień startu - jak to w ogóle możliwe?!
Dostałam zakaz opowiadania tej historii. Ale  z grubsza – miałam biec z koleżanką, która obecnie jest w piątym miesiącu ciąży. Na dwa tygodnie przed biegiem koledzy znaleźli mi zastępstwo. Dziewczyny nie zdążyłam poznać, bo moje słabe zdolności negocjacyjne skutecznie ją zniechęciły. Do Cisnej jechałam więc z tymi samymi znajomymi, bez partnera, za to z durnym przekonaniem, że jakoś to będzie. W trasie ktoś z ekipy przeczytał w telefonie na Facebooku (dzięki ci technologio!), że jego znajomemu z powodu kontuzji wykruszył się partner, jest na miejscu i jeśli znajdzie zastępstwo to biegnie. Niewiele myśląc owa dobra dusza zadzwoniła do delikwenta, wychwalając mnie pod niebiosa i już wieczorkiem odbierałam pakiet z moim partnerem Tomkiem. Ponieważ najbliżsi przyjaciele biegowi sparowali się na "Rzeźnika" już pod koniec zeszłego roku, a na horyzoncie nie pojawił się żaden nowy szaleniec, nie miałam wyboru. Jednak w każdym szaleństwie jest metoda. Wyczekałam sobie najlepszego partnera na świecie! Tomek jest dużo mocniejszy ode mnie, a w obydwu wcześniejszych scenariuszach miałam biec z dziewczynami, które teoretycznie to ja musiałabym motywować. Zyskałam skrzydła. Partner okazał się być człowiekiem niezmiernie spokojnym i radosnym, co nadało naszej wyprawie dobry rytm. Cierpliwie wspinał się za mną na podejściach, choć mógł je pokonywać ze dwa razy szybciej. Dlatego nawet przez myśl mi nie przeszło, aby się zatrzymać, musiałam napierać. Nie mogłam dać plamy. Prawie bez słowa dogadaliśmy się z Tomkiem odnośnie zbiegów – ciśniemy. Żadne z nas nie chciało marnować kolan na zbędne hamowania. Mijaliśmy sporo par, co było motywujące i budujące. Mieliśmy też mocny biegowo finisz, idealny na zakończenie takiego morderczego biegu. Kibice krzyczą „jeszcze 400 metrów!”, „jeszcze 200!”, szybko wizualizujesz sobie dystans w głowie i już wiesz, że nie możesz iść spokojnie. Człowiek leci jak szalony. Wpadliśmy na metę w dobrej kondycji i z wielkimi uśmiechami na mordkach.

Jakie odczucia towarzyszyły Ci na trasie i - przede wszystkim - po osiągnięciu celu?
Biegając na zawodach wyłączam się, koncentruję na celu. Dlatego tak po prawdzie nie jestem dobrym kompanem biegowym. Nie pogadasz sobie ze mną. Obawiałam się, że ta cecha może mi przeszkodzić na "Rzeźniku", który - jak już sobie powiedzieliśmy - jest biegiem w parach. Z moim partnerem, Tomkiem, jako że się nie znaliśmy, pogadaliśmy sobie trochę, ale w takim odpowiednim natężeniu. Nie wybijało mnie to z rytmu, a wręcz pomagało, bo wyciągało z marazmu spowodowanego niewyspaniem. Na mecie oprócz oczywistej radości i rodzącej się satysfakcji, już żałowałam, że to koniec przygody. Zabrałam od Tomka z busa latarkę-czołówkę, którą zostawiłam rano i pobiegłam na odjeżdżającego już busa organizatorów do Cisnej. Drogę spędziłam siedząc na podłodze w przejściu i popijając piwko, wymieniając swoje wrażenia ze znajomymi, którzy dzielnie na mnie czekali godzinkę na mecie. Powoli docierało do mnie to, że jestem finiszerem "Rzeźnika"! Patrzyłam na zaprzyjaźnioną rzeźnicką parę męską, widziałam dumę na ich twarzach i czułam, że dzieje się coś ważnego.

Jak spędziłaś tydzień po biegu?
Jadłam buraki i ziemniaki. Starałam się wysypiać. Przeprosiłam się rowerem. Delikatnie  z crossfitem. Gdyby nie zdarte pięty (wina za krótkich skarpetek) to wybrałabym się jeszcze na basen. Poza tym – normalnie.

Jak na Twoją pasję reagują rodzina i przyjaciele - wspierają Cię w kolejnych wyzwaniach czy patrzą na nie spode łba?
Trochę wyluzowałam z opowiadaniem o bieganiu i mam nadzieję, że przełoży się to na poprawienie relacji. Jest różnie. O dziwo nie wszyscy ludzie wspierają moje bieganie. Może to skrywany krzyk – ja też tak chcę!? Nie wiem. Zapewne po cichu kilku się śmieje. Miałam pewne wzloty i upadki z najbliższymi, ale doszliśmy do porozumienia. Sporo relacji faktycznie się rozluźniło, ale w życiu tak bywa więc nie mogę tego jednoznacznie przypisać bieganiu.

Jak intensywne treningi wpływają na Twoje życie prywatne - masz czas na przyjaźń i miłość?
Nie trenuję tak intensywnie, aby miało to druzgocący wpływ na moje życie pozabiegowe. Nie jestem zawodowcem. Na poziomie takiego amatora jak ja, wygospodarowanie dwóch-trzech godzin dziennie kilka razy w tygodniu na trening nie jest aż tak trudne. Nie przesadzajmy. Jeśli już, to brak czasu dla najbliższych zwalałabym raczej na angażującą pracę. Podziwiam znajomych biegaczy dzielących czas między pracę, dom, dzieci, siebie i przy tym całkiem nieźle biegających. Trzeba być człowiekiem-orkiestrą lub potrafić naginać czasoprzestrzeń, aby umieć skoordynować tyle spraw. Ponieważ nie mam aż tylu obowiązków, nie narzekam. Biegając poznajemy wiele osób. Część z nich zostaje w naszym życiu i to jest fajne. Na miłość też znajdę czas.

Porównaj siebie sprzed dwóch lat z sobą dzisiaj - którą Nolę wolisz?
Czuję się trochę jak Feniks wyłaniający się z popiołów. Bieganie pozwoliło mi lepiej określić swoje miejsce w łańcuchu pokarmowym, pogodzić się z wieloma sprawami. Biegając mamy czas na rozmyślanie, pogadanie ze sobą. Mam nadzieję, że ta zmiana jest widoczna. Że jestem lepszym człowiekiem.

Dlaczego tak mocno zaangażowałaś się w bieganie, a nie w jakieś inne zajęcie?
Jak już coś robić to na maxa. Nie ma półśrodków. Ja łatwo oddaję swoje serce, dusze i ciało w słusznej sprawie. Jakkolwiek to zabrzmi. Bieganie jest warte wielu poświęceń i wyrzeczeń. Nadal jednak uważam, że nie zaangażowałam się dostatecznie. Chciałabym mieć więcej czasu na sprawy biegowe. 

Zdarza Ci się "obrazić" na bieganie i upchnąć buty w głąb szafy?
Doły biegowe, bo tak je sobie nazywam, miałam dwa – po pierwszym maratonie i po biegu 12-godzinnym. Po pierwszym maratonie, który przebiegłam po 3 miesiącach przygotowań, a w sumie pięciu od rozpoczęciu truchtania w ogóle, złapałam się na tym, że nie wiem co dalej. Przecież przebiegłam maraton, to czego ja jeszcze chcę?! Jestem biegaczem. Potrzebowałam pół roku, aby się pozbierać. Stwierdzić, że z tym biegaczem to jeszcze nie do końca, że muszę sobie zapracować na to miano. Drugi poważny kryzys przeżywałam niedawno, po biegu 12-godzinnym. Zrealizowałam na nim swój plan – 80 km poniżej 10 godzin. Po biegu okazało się, że boli mnie pięta. Trochę kuleję, jestem zmęczona. Przebiegłam niewyobrażalny dla mnie dystans. Dwa tygodnie później stałam na starcie (i mecie) Maratonu Lubelskiego, co mnie dobiło. Odechciało mi się biegać. Czułam, że przekroczyłam swoje granice. Przedobrzyłam. Za chwilę miał być "Rzeźnik". Znajomi trenowali jak szaleni, a ja wrzuciłam buty do szafy. Wtedy też wpadłam na pomysł zapisania się na crossfit, aby nie rezygnować z ruchu. Dopiero po miesiącu od mojego długodystansowego debiutu ułożyłam sobie w głowie, że mogę przebiec taki dystans. Dotarło do mnie, że potrafię. Myślę, że po "Rzeźniku" trochę na nowo pogodziłam się z bieganiem.
Wyjście z doła biegowego to ważna sprawa. Nie można dopuścić do rozleniwienia się. Ja za mocno odpuściłam po moim pierwszym maratonie. Chciałam odpocząć, ale nie wiedziałam jak, więc nie robiłam nic. Był to błąd. Trzeba się mądrze zmobilizować do biegania, czasami użyć podstępu. Jak wyjdziemy raz, to kolejny już nie będzie taki straszny, ale trzeba zacząć biegać.

Do czego Cię to wszystko prowadzi? Masz jakieś długoterminowe cele, marzenia związane z bieganiem?
Nie wiem do czego mnie to prowadzi, ale zapatruję się na szczęśliwe zakończenie. Moja Rzeźnicka ekipa rzuciła mi wyzwanie – zbieraj punkty kwalifikacyjne na UTMB (Ultra Trail du Mont Blanc - 168 kilometrów dookoła masywu Mont Blanc). Nie mówię nie. Pierwsze dwa już mam. Czas pobiec coś za "trójkę". Moim marzeniem jest natomiast UTMF (Ultra Trail du Mount Fuji) w Japonii.

Czego możemy Ci życzyć: w bieganiu i w życiu?
Szczęśliwości. Ale jestem otwarta na inne życzenia. 


           Aleksandra Szulencka, zwana Nolą Szule. Biega od niecałych dwóch lat, na 30. urodziny sprezentowała sobie medal za ukończenie kultowego, 80-kilometrowego Biegu Rzeźnika po Bieszczadach. Za chwilę wyrusza na Transjurę -  170-kilometrowy ultramaraton z Krakowa do Częstochowy. Mieszka i pracuje w Warszawie, ale kocha biegać po nierównym terenie, dlatego kiedy tylko może, startuje w biegach górskich. Jej biegowym marzeniem jest udział w Ultra Trail Mount Fuji w Japonii na dystansie 100 mil.











PS W miniony weekend Nola jako PIERWSZA KOBIETA W HISTORII ukończyła najdłuższą wersję Transjury (200 km). Nie wiem, jak Wam, ale mi spadła z głowy czapka...

Nola, brawo, tak po prostu...

11 komentarzy:

  1. Cieszę się, że nie zrezygnowałeś ze wstępu, gdyż jest bardzo ładny. N.

    OdpowiedzUsuń
  2. A właśnie, że zrezygnowałem ;-)
    Pierwszy wstęp wykasowałem, a jakbym mógł to bym go jeszcze podarł - tak bardzo odstawał od tego, co Ty zaproponowałaś dalej, że musiałem napisać nowy!
    Cieszę się, że Ci się podoba. Za to mi się podoba to, co jest po nim!
    Uściski!

    OdpowiedzUsuń
  3. Wspaniała i motywująca historia!

    OdpowiedzUsuń
  4. To najpiękniejszy komplement - i dla Noli (która na początku obawiała się, czy kogokolwiek jej historia zainteresuje) i dla mnie (który od początku byłem przekonany, że warto to zrobić choćby dla jednej kolejnej zainspirowanej przez Nolę osoby)!

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziewczyna na medal!

    OdpowiedzUsuń
  6. witam, jestem "tu" pierwszy raz i już czuję, że nie ostatni. wspaniały wywiad, genialne pytania, bohaterka to chodząca inspiracja. czuję się dosłownie.. wzruszona, nawet nie umiem tego wytłumaczyć.
    pozostaję pod wrażeniem. może coś dobrego z tego dla mnie wyniknie. pozdrawiam ciepło :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z jednym się nie zgodzę: Bohaterka nie jest "chodząca" - ona jest BIEGAJĄCA ;-)
      Dzięki za przemiłe słowa!

      Usuń
  7. Miko, masz fajną Bandę na blogu:) Dzięki. Dobrze, że ta historia została spisana i jest czytana, to wielka wartość, o której nie myślałam wcześniej. Mega dobra robota Przyjacielu! N.

    OdpowiedzUsuń
  8. Kochana Nola! Ale prawdziwą dobrą robotę, to zrobiłaś TY ;-)

    OdpowiedzUsuń