poniedziałek, 10 marca 2014

Mt. Kazurka

Za mną piękna biegowa niedziela. Miałem co prawda spore wątpliwości, czy to aby dobry pomysł, żeby dzień po półmaratońskiej próbie znów wskakiwać na najwyższe biegowe obroty, ale koniec końców ambicja pokonała ostrożność i równo 21 godzin po ukończeniu testowych 21 kilometrów stałem u stóp ursynowskiej górki Kazurki z zamiarem zrobienia solidnego siłowego treningu.

Jak już kiedyś wspominałem, kazurkowe boje traktujemy z moim biegowym partnerem jako doskonałe przetarcie przed czerwcowym Biegiem Rzeźnika. Dlatego jak często tylko się da, umawiamy się na wspólną sesję po zboczach ursynowskiej Czomolungmy licząc na to, że wytrenujemy się na niej na tyle dobrze, że za niewiele ponad 3 miesiące to my pokonamy bieszczadzką trasę a nie ona nas.   

Bieganie po Kazurce wymaga: po pierwsze, bardzo dobrej kondycji, po drugie, dość mocnych nóg, a po trzecie - najważniejsze - psychiki na poziomie niemalże wysokogórskiego wspinacza. Kazurka bowiem to już nie przyjemne bieganie po płaskim, gdzie każdy krok jest najczystszą przyjemnością, Kazurka to mordercze podbiegi, trudne, techniczne zbiegi i - choć niepozorne - to skrajnie wykańczające muldy na szczycie. Bieganie po Kazurce to gwarancja braku tchu, tętna na poziomie nierzadko 200 uderzeń na minutę, bólu łydek i napęczniałych ud, które czujesz, jakby miały ci zaraz eksplodować.

Ale Kazurka to również pasja, ambicja i narkotyczna przyjemność. Każda pętla liczy dwa podbiegi, dwa zbiegi i jeden trawers przez grzbiet wzniesienia, który pokryty jest grzebieniem większych i mniejszych muld tworzących ekstremalny tor rowerowy. Przyjemna (jeśli można w ogóle mówić o jakiejkolwiek przyjemności) jest tylko pierwsza z nich, zaś każda kolejna to już po prostu najczystsza walka o przetrwanie. 

Zaskakujące jest to, jak bardzo zróżnicowane szlaki można odnaleźć na tak niewielkiej przestrzeni. Prowadzeni przez lidera naszego dwuosobowego zespołu możemy wspiąć się na Kazurkę albo prostym, stromym zboczem, albo łagodnym - choć sporo dłuższym - lejem, albo też prowadzącym zakosami wyżłobionym głęboko w ziemi torem rowerowym. Ze zbiegami jest podobnie - każdy kolejny różni się od poprzedniego, dzięki czemu naprawdę trudno się Kazurką znudzić. Nie mówiąc o tym, że przy takim poziomie wysiłku, mowa o jakimkolwiek znudzeniu jest dość abstrakcyjna.

W niedzielę - zapewne za sprawą skumulowanego wysiłku z poprzedniego dnia - już przy drugiej pętli zaczęły mnie palić uda, na dodatek czułem, że przeciążyłem kolano, do tego ciągnęła mnie pachwina i coraz ciężej było złapać mi oddech. Myślałem wtedy, że jeśli dotrwam do końca piątej serii, to będzie cud. Całe ciało i głowa jednym głosem mówiły: "STOP!". Wtem, pod koniec czwartego kółka poczułem, że wróciła mi moc, członki jakby się naoliwiły, a charczenie i stękanie znów stało się oddechem. Ciężkim bo ciężkim, ale jednak miarowym i pełnym. Postanowiłem wtedy wykorzystać wiatr w żaglach i dopłynąć na nim tak daleko, jak tylko się da. Ostatecznie dobiliśmy do szczęśliwych siedmiu pętli, a cały trening zakończyliśmy z biegającym przyjacielem (choć bardziej odpowiednie byłoby stwierdzenie: z jego plecami) długim zbiegiem ze szczytu na rozciągający się u podnóży górki Kazurki parking.

Jeszcze tylko obowiązkowe rozbieganie nabitych jak armaty nóg, rozciąganie zmęczonych ścięgien, łyk zimnego kefiru na ugaszenie pragnienia, dojrzały banan na uzupełnienie energii i już można było wracać do domu pod prysznic i na zasłużone, obfite śniadanie. I tylko odjeżdżając spojrzałem jeszcze raz na spowitą lekką mgiełką Kazurkę, która w porannym słońcu wyglądała niczym dumny szczyt z korony świata i pomyślałem, że to naprawdę duże szczęście móc pobiegać w tak wspaniałym otoczeniu i w jeszcze lepszym towarzystwie. Zdałem sobie wtedy sprawę, że może i nie jestem wielkim biegaczem, za to na pewno jestem wielkim szczęściarzem!        

2 komentarze:

  1. hej,

    na kazurce najbardziej cierpiałem podczas letnich treningów, ale nie dlatego że mięśnie piekły po nastym podbiegu, że było prawie 30 stopni, albo tak parno przed burzą, że powietrze miało blisko 100% wilgotności, ale demotywujący widok tych wszystkich osób co piły piwo na szczycie i patrzyły na mnie jak na ostatniego dziwaka... ;)

    Fakt, nie wiem ile te podbiegi dały mi bazy w góry, ale psycha na pewno sie wzmocniła ;)

    pozdrawiam

    Paweł

    OdpowiedzUsuń
  2. To fakt, siedzą, piją, a butelki rzucają pod nogi, a nawet rozbijają. I potem biegające psy sobie kaleczą łapy. Smutne to...

    OdpowiedzUsuń