czwartek, 27 marca 2014

Akcja Regeneracja

Zdaję sobie sprawę z tego, że myślenie czy mówienie o regeneracji (nie mówiąc już nawet o zafundowaniu sobie jej) na niewiele ponad dwa tygodnie przed maratonem to dość niestandardowa strategia treningu przed najważniejszym startem tej wiosny. Jednak w moim przypadku przynajmniej trzy elementy wpłynęły na to, że od niedzielnego półmaratonu w Pabianicach nie robiłem dosłownie nic. A najciekawsze jest to, że całkiem mi z tym dobrze!

Teoretycznie powinienem teraz być w szczycie okresu zwanego "bezpośrednim przygotowaniem startowym" (w skrócie BPS). Patrząc na sprawę podręcznikowo, powinienem właśnie trzaskać seriami długie wybiegania, do tego robić siłę, a w wolnych chwilach starać się jeszcze odrobinę poprawić szybkość. Jednak w praktyce jest zupełnie inaczej - wolny czas chętniej poświęcam na leżenie pod kołdrą, nadrabianie filmowych zaległości, obkładanie obolałego kolana zbitym liściem kapusty (niezawodna metoda Mistrza Darka) i łykanie uzależnieniowych dawek rutinoscorbinu. I wcale nie uważam, żeby miało mi to przeszkodzić w biciu się z barierą 3:15 w Łodzi.

Z pełną świadomością i odpowiedzialnością cztery ostatnie dni poświęciłem na gruntowny odpoczynek. Już przed Pabianicami czułem bowiem, że zbliża się moment, kiedy organizm zawoła o chwilę przerwy. Świadczyło o tym boleśnie promieniujące lewe kolano, narastające przeziębienie i wzmagający się ból gardła. Z samego startu w harcerskim półmaratonie jestem bardzo zadowolony, ale nie zmienia to faktu, że przez cały bieg myślałem o tym, że udział w nim będzie miał swoją cenę. Na metę dobiegłem jeszcze solidnie rozgrzany, czułem się więc jak młody bóg, za to już wieczorem wiedziałem, że najbliższe dni trzeba przeznaczyć na umiarkowaną rekonwalescencję. Jasne, że ambicja i poczucie treningowego obowiązku pchały mnie do odpuszczenia wypadającego w nieszczęśliwym momencie etapu regeneracji, jednak na szczęście ostatecznie przeważyła bezpieczna strategia nic nierobienia. 

Teraz wiem, że to był bardzo dobry wybór. Przeziębienie powoli odchodzi w niepamięć, gardło boli coraz mniej, a i kapusta wywiązała się z zadania znakomicie prawie doszczętnie eliminując męczący dyskomfort w kolanie. Co prawda dziś już ostatni dzień laby, ale jestem przekonany, że cztery dni poświęcone na odbudowę wszystkiego tego, co zostało nadwyrężone w przeciągu ostatnich niezwykle aktywnych 4 miesięcy, doskonale spełniły swoje zadanie.

A zatem już jutro wracam do treningów i na początek zafunduję sobie godzinny rozruch w bardzo spokojnym tempie na rozbudzenie zastałych gnatów. Za to już w sobotę jest szansa na kolejny krok milowy na mojej drodze do 3:15 w Łodzi. Ruszam w góry, gdzie najpierw zamierzam zrobić 25-kilometrowe wybieganie po pofałdowanych beskidzkich drogach, a dzień później poćwiczyć siłę w otoczeniu pachnącego wczesną wiosną bukowo-świerkowego lasu. Czyż nie brzmi to jak spełnienie marzeń wypoczętego biegacza?!

4 komentarze:

  1. Zazdroszczę tego biegania w górach:-)3:15 to świetny czas, z pewnością Ci się uda.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za wiarę! A gór to nawet sam sobie czasami zazdroszczę ;-)

      Usuń
  2. Decyzja o regeneracji może i niestandardowa, ale w takiej sytuacji wydaje się, że jak najbardziej słuszna. Tego właśnie wszyscy biegacze powinni się uczyć - świadomości, że w pewnym momencie trzeba trochę odpuścić i pozwolić organizmowi się odbudować. Trenowanie na granicy kontuzji w ostatnim miesiącu przed startem to zdecydowanie zbyt duże ryzyko. Jestem pewien, że te 4 dni nie tylko nie przeszkodzą w zmierzeniu się z 3:15, ale wręcz mogą zadecydować o końcowym sukcesie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oby! Ale nawet jak nie, i tak nie będę żałował odpoczynku - był bajecznie beztroski :-) Tylko trochę niebezpiecznie zachciało mi się więcej :-]

      Usuń