poniedziałek, 31 marca 2014

Wrażenia po półmaratonie warszawskim

Czytam doniesienia i relacje z półmaratonu warszawskiego, oglądam zdjęcia, wchodzę na publiczne profile biegaczy na facebooku i odnoszę wrażenie, że wydarzyło się wczoraj w Warszawie coś pięknego. Ludzie się cieszą, uśmiechają, chwalą "życiówkami", gratulują sobie nawzajem - gdzie nie zerknę, ukazuje mi się tyle pozytywnych emocji, że aż się to wydaje nieprawdopodobne. A wszystko za sprawą biegania - jednej z najprostszych czynności, jaką tylko można sobie wyobrazić. Muszę przyznać, że nawet na chwilę pozazdrościłem uczestnikom tego pięknego wydarzenia. Ale tylko na chwilę, bo prędko przypomniałem sobie, że to co robiłem, w czasie gdy półmaratończycy warszawscy przemierzali stołeczne ulice, wcale nie było mniej spektakularne.

Zacznę od końca, czyli od bilansu ekspresowego weekendu w Beskidzie Niskim. W dwa dni pokonałem niemalże 60 kilometrów po górach, każdy z nich w absolutnej samotności a zarazem w poczuciu niezwykłej bliskości z przyrodą. To nie było zwykłe bieganie - to była nieustająca kontemplacja każdego kroku, każdego oddechu i każdego mijanego zakrętu. Szczególnie niezwykła była wycieczka niedzielna, kiedy wypuściłem się planowo na maksymalnie 30 kilometrów, ale źle oszacowałem dystans i w końcu musiałem dociągnąć jeszcze dodatkowe sześć z okładem. Niechcący zrobiłem więc sobie niemalże bieg maratoński, ale nawet jeśli nie byłem na to gotowy fizycznie ani mentalnie, to i tak nie żałuję ani jednego przebytego metra.

Droga przez Czarne

Niedzielna wyprawa to był taki trochę Beskid Niski w pigułce - trasa początkowo wiodła międzynarodową wojewódzką wylotówą (a właściwie jej fragmentem) nr 977 z Gorlic do Bardejowa, następnie cudownie urokliwą leśną drogą Zdynia-Radocyna, później jeszcze piękniejszym szutrowym duktem przez dolinę Czarnego, a dalej już asfaltem przez Jasionkę i Krzywą aż do Banicy, gdzie z kolei obrałem kurs na leśny szlak i końcówkę dystansu pokonałem trochę po leśnym runie, trochę po trawie a trochę po zaschniętym błocie. Mijałem po drodze łemkowskie wsie: te istniejące (Gładyszów, Zdynia) i te wysiedlone a potem zapomniane (Lipna, Czarne). Mijałem tradycyjne drewniane chyże ale i nowoczesne gargamele z pustaków aspirujące do zasłonięcia otaczających je gór. W Radocynie prawie zatrzymałem się w tamtejszym schronisku na słynne pierogi (choć na te najsmaczniejsze z jagodami, tfu, borówkami trzeba poczekać do lipca), a w Jasionce minąłem stado krów rasy Limousine, które wyglądały na szczęśliwe wypatrując wschodzącej soczystej trawy, na której już wkrótce przyjdzie im się paść. A na jesieni grzecznie ustawią się w rządku pod topór. Pomyślałem sobie jednak, że jeśli już iść pod topór, to przynajmniej z dobrymi wspomnieniami. A rozległe łąki okalające Jasionkę to taki krowi Eden, więc wspomnienia tamtejszych krasul powinny być raczej niezłe. W Krzywej za to przebiegałem obok żeremi, ale - choć mocno wytężałem wzrok - nie dojrzałem w nich niestety ani jednego bobra. Kawałek dalej natomiast spotkałem jedną z niewielu osób na trasie - to był sympatycznie wyglądający starszy pan, który siedząc w kaszkietce na ganku swojego domu lekko się zdziwił na mój widok, ale nie na tyle, żeby nie odpowiedzieć mi z uśmiechem na ustach serdecznego "dzień dobry".


Przydrożne krzyże i kapliczki, odrestaurowane wojskowe cmentarze ale i zaniedbane miejsca pochówku dawnych mieszkańców tych ziem, futryny drzwi w środku pola symbolizujące dziejące się tu kiedyś życie - wszystko to sprawiło, że moja niedzielna wycieczka biegowa miała bardzo intymny, mistyczny wręcz nastrój. Otaczające mnie pustkowie, zupełny brak ruchu dookoła, kilka miniętych samochodów i kilka mijających mnie motorów, leniwa bacówka wyczekująca świeżej dostawy owiec prosto z Podhala, bezkresne łąki, gęste lasy i nieodpuszczające ani na chwile słońce sprawiały, że jedyne, czego oczekiwałem to, żeby ta chwila trwała w nieskończoność. I nie mógł tego zmienić ani narastający ból nóg, ani niebezpiecznie zbliżająca się pora odjazdu do cywilizacji, ani nawet fakt, że zaczęło mi brakować wody w bukłaku. Świat mógłby się dla mnie w tamtym momencie zatrzymać.


Pewnie jednak nie pisałbym o tej przygodzie z takim entuzjazmem gdyby nie to, że oprócz zapasu wody zabrałem ze sobą...garść daktyli. Z jednej strony jedzenie suszonych owoców prosto z Izraela w połowie drogi z Czarnego do Jasionki było dość abstrakcyjne, ale z drugiej wiem, że uratowały mi one tam może nie życie ale na pewno dobry humor. Dossałem się do nich jak gdyby były boskim nektarem, jadłem łapczywie do tego stopnia, że szybko zakleiły mi buzię, przez co musiałem je popić dużą ilością wody. Łatwo więc można się domyślić, że wkrótce tej wody mi zabrakło. Ale co tam, warto było! A to moja reakcja na opróżniony bukłak:

          

Cała wyprawa zajęła mi blisko 4 godziny - nie śpieszyłem się więc zanadto, ale przecież nie o to chodziło. Ważne było to, żeby organizm poczuł, że żyje i żeby przygotował się na długotrwały, jednostajny wysiłek. Cieszę się, że przyszło mi przebyć kolejny etap maratońskiego przygotowania w moim ukochanym miejscu na ziemi, w mojej małej ojczyźnie, która tak cudownie mnie ugościła i sprawiła, że krótkie dwa dni jawią mi się dzisiaj jak przygoda życia. Teraz możecie więc sobie chyba wyobrazić, że nawet jeśli pojawia się we mnie lekka nutka rozczarowania, że nie było mnie na półmaratonie warszawskim, nie byłbym w stanie zamienić mojego wypadu w Beskid na żaden inny bieg na świecie.

5 komentarzy:

  1. "leniwa bacówka wyczekująca świeżej dostawy owiec prosto z Podhala" - wieki nie byłem, czy masz na myśli Banicę?
    Niedawno zastanawiałem się, czy na Banicy bywają jeszcze owce - kiedyś często tam bywałem po bunca i żentycę :)
    Nie byłeś w Bartnem? Ciekaw jestem, co za człowiek teraz schronisko prowadzi (z facebooka wnioskuję, że nikt sympatyczny).

    A półmaraton był fenomenalnie fantastycznie udany :)

    OdpowiedzUsuń
  2. W Banicy nie ma już schroniska, ani owiec - są kozy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie chodziło mi o schronisko na Banicy, tylko o chatkę bacy... ale jak owce nie bywają to i bacy się raczej nie spotka :( Dzięki.

    OdpowiedzUsuń
  4. Spotka, spotka! Tylko nie na Banicy a w Czarnem. Bacowie zjadą tam lada dzień (o ile już nie zjechali), a zaraz po nich owce! A potem już tylko bundz, żyntyca i oscypek do oporu :-)

    OdpowiedzUsuń