niedziela, 13 kwietnia 2014

Nie powodzi mi się w Łodzi

Spodziewałem się w tym miejscu napisać o moim biegu w Łodzi jako o osobistym największym zwycięstwie tego weekendu. Jednak ze względu na to, że start na obiecanej ziemi udał mi się tylko połowicznie (życiówka tak, 3:15 nie), moim największym sukcesem pozostaje...ukończenie malowania mieszkania!

I jeśli mam być szczery to nie wiem, czy większą wartość ma niby dobre ale jednak nie do końca satysfakcjonujące 3:22:34 w maratonie, czy jednak zupełnie nieplanowane wykonanie wielokrotnie wcześniej odkładanego zadania, które wisiało mi na duszy i męskiej dumie od bitych 4 lat. Odświeżenie  ścian naszego mieszkania obiecałem bowiem mojej najdroższej biegaczce jeszcze zimą 2010 roku, kiedy moje biegowe buty wciąż przemierzały kanadyjskie szlaki, a ja miałem na koncie tylko jeden jedyny ukończony maraton. Tak więc biorąc pod uwagę okoliczności i stopień skomplikowania zadań miano tej ważniejszej życiówki tym razem oddaję malowaniu. A życiówka biegowa niech czeka na swój czas do jesieni! 

A wracając do Łodzi, pomimo zdecydowanego niedosytu jeśli chodzi o rezultat, ogólnie jestem bardzo zadowolony ze swojego w nim udziału. Niech za potwierdzenie tych słów posłuży fakt, że już po minięciu linii mety, jeszcze długo stałem przy barierce ustawionej wzdłuż ostatniej prostej wewnątrz hali Atlas Areny i głośnym dopingiem i nieustannym klaskaniem dłoni wspierałem kolejnych wpadających w ciemne wnętrze gigantycznej hali biegaczy. A była wśród nich między innymi sympatyczna Ania, z którą wcześniej chwilę porozmawiałem na trasie, a która na co dzień pisze bardzo fajnego biegowego bloga.

Dzisiejszy bieg bardzo przypominał mi mój pierwszy maraton, tyle tylko, że ten był o dwadzieścia kilka minut szybszy od debiutanckiego. Jednak tak w 2009 roku w Warszawie jak i dzisiaj w Łodzi udało mi się pokonać trasę płynnie, bez kryzysów, walki ani żadnych szczególnych sensacji. I tak samo wtedy jak i dziś każdy z ostatnich pięciu kilometrów pokonałem znacznie wolniej niż wszystkie poprzednie. To dla mnie bardzo ciekawe, bo wydawało mi się, że akurat dzisiaj miałem zapas sił, nic mnie nie bolało, psychika wydawała się stabilna, ale nogi za nic nie chciały przyśpieszyć. Co więcej za każdym razem, gdy wydawało mi się, że z trójki przeskakuję na piąty bieg, w rzeczywistości okazywało się, że paradoksalnie poruszam się jeszcze wolniej niż dotychczas. Nie rozumiem, co mogło być tego powodem, ale przypuszczam, że to jednak niewystarczająca ilość długich wybiegań podczas okresu przygotowawczego taki oto sobie zebrała plon...

Gdybym miał wskazać przyczyny, dla których nawet nie udało mi się zbliżyć do 3:15 (a za takie zbliżenie liberalnie uznałbym czas na przykład - 3:18 lub 3:19), wskazałbym przede wszystkim następujące dwie. Pierwsza jest zupełnie przekonująca i nie mam do siebie o nią żadnych pretensji - a mianowicie łódzka trasa okazała się znacznie bardziej pofałdowana niż się spodziewałem. Szczególnie leśny odcinek oznaczał niekończące się górki i dołki i przyznaję, że solidnie mnie wymęczył. Druga jest natomiast dość głupia i trochę mi z jej powodu wstyd. Chodzi o to, że tuż po starcie jakimś cudem pomyliłem baloniki pacemakerów na 3:00 z tymi na 3:15. I tym sposobem myśląc, że zające na "mój" czas wciąż są za moimi plecami, większość dystansu przebiegłem na pełnym luzie, tylko momentami z lekka dziwiąc się, dlaczego mnie jeszcze nie doganiają... Możecie sobie więc wyobrazić, jaką minę musiałem mieć, gdy na słynnej prostej wzdłuż ulicy Maratońskiej (tam gdzie jest "agrafka", czyli nawrót o 180 stopni), jakiś kilometr przed pokonaniem tejże agrafki "moje" zające, które miałem mieć za sobą, wesoło sobie kicały z całą grupką z naprzeciwka. A to dla mnie oznaczało jakieś 2 kilometry straty - około 9 minut. W tym samym momencie przyśpieszyłem więc, ale pary starczyło mi może na niecały kilometr. Potem do szalonego na tym etapie tempa około 4:20 min/km już tylko doliczałem kolejne sekundy. A na ostatnim "osiągnąłem" już nawet 5:30. Wstyd, tempo spacerowe!

Jednak, tak jak pisałem wyżej, jestem po Łodzi w bardzo dobrym nastroju. Bardzo jasno miasto włókniarzy pokazało mi, że w tej chwili 3 godziny i kwadrans to dla mnie za wysokie progi, a zatem jest nad czym pracować przed jesienią. A wtedy może szybki wypad do szybkich Koszyc? To brzmi jak całkiem niecny plan!

PS A rzeczą, która sprawiła, że mój humor polepszył się dodatkowo, były meldunki od bardziej ode mnie wytrenowanych blogaczy: Kasi i Marcina, którzy złamali odpowiednio 3:10 (w Warszawie) i 3:00 (w Rotterdamie)! Moje najserdeczniejsze gratulacje!!!  

7 komentarzy:

  1. Gratuluję życiówki! Może i nie udało się w pełni zrealizować zakładanego celu, ale maraton to maraton - rządzi się swoimi prawami :) Najbardziej gratuluję tego, że udało się przebiec bez kryzysów i szczególnych sensacji - to jest wyczyn :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To ja gratuluję rewelacyjnego debiutu! Za taki czas zapłaciłbym nawet jednym złotym kryzysem ;-)

      Usuń
    2. Dziękuję bardzo :-) Co do czasu - wszystko jest w Twoim zasięgu - jestem pewien, że w kolejnym starciu z maratonem 3:15 pęknie z hukiem i to bez kryzysów!

      Usuń
  2. Tak jak mówi przedmówca, maraton bez szczególnych sensacji to już coś. Gratuluję nowej życiówki! Szczególnie, że trasa nie była łatwa. Biegłem w Łodzi dwa lata temu, lasu z górkami nie było, ale ul. Maratońska mnie zabiła, kicha totalna mi wyszła, a Ty nieźle utrzymałeś tempo, zwalniając tylko nieznacznie.

    Jeśli chodzi o problemy w końcówce, to IMHO nie jest to związane z długimi wybieganiami, a z siłą. Z tego co piszesz, to problem był mięśniowy, a nie wydolnościowy. Więc przysiady, wykroki, ćwiczenia na pośladki, skakaneczka, burpees i będzie lepiej!:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Myślę, że bez podstawowego błędu taktycznego (pomylenie baloników) nawet w przypadku nieuniknionej straty do grupy, spokojnie zszedłbym poniżej 3:20... Ale nie marudzę, tylko spinam pośladki i szykuję się na jesień. Po dawce przysiadów, wykroków i skakanki według przepisu wujka Krasusa, a do tego na łatwiejszej trasie pokuszę się o poprawę!
      PS Naprawdę zamierzasz po rotterdamskim sukcesie porzucić ulicę?

      Usuń
    2. Crossfit dużo pomaga wzmocnieniu mięśni, dasz radę:)
      A ulica - pozwolę sobie jeszcze na kilka dni tajemnicy.. ;)

      Usuń
    3. Wiedziałem, wiedziałem, wiedziałem!!! Wiedziałem, że po takim sukcesie wzrośnie apetyt na kolejne rekordy :-) A zatem czekam na ujawnienie tajemniczych wieści!

      Usuń