poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Relacja z Niepokornego Mnicha - czyli jak zostałem ultramaratończykiem

Udział w Niepokornym Mnichu nie był moim pierwszym doświadczeniem w bieganiu po górach na długim dystansie. Już dwa lata temu zmierzyłem się bowiem z krótszą trasą debiutanckiego Chudego Wawrzyńca, kiedy to pokonałem 54 kilometry po Beskidzie Żywieckim. Jednak ultramaratończykiem z prawdziwego zdarzenia poczułem się dopiero w minioną sobotę, po minięciu linii mety w Szczawnicy i pokonaniu około 95 ciężkich kilometrów po szlakach Beskidu Sądeckiego oraz polskich i słowackich Pienin.

Podejście w Rytrze

To był piękny bieg. I nie mam tu na myśli tylko obłędnych widoków, które raz po raz wyłaniały się zza mgły ku uciesze oczu uczestników. Myślę o nim jak o czymś pięknym również dlatego, że na każdym kroku było czuć, że jest to wydarzenie organizowane przez pasjonatów dla pasjonatów. Skromna oprawa, skromne pakiety, skromne oczekiwania większości zawodników - wszystko to sprawiło, że już na starcie poczułem, że biorę udział w czymś więcej niż tylko w zorganizowanym biegu. 

3:15 przed biegiem

Nie było na starcie Niepokornego Mnicha biegowego blichtru, każdy z nas, stających na linii startowej i mających w perspektywie pokonanie niemalże stu kilometrów po odległych górskich szlakach, wiedział bowiem, że nawet najbardziej efektowne buty czy najbardziej zaawansowany technologicznie strój na pewnym etapie nie będą miały szczególnego znaczenia, jeśli my sami nie podołamy wyzwaniu. Reguła w górskim bieganiu jest bowiem taka, że jeśli wysiądzie technika, zawsze możesz nadrobić głową, jednak jeśli wysiądzie głowa, żadna technika nie będzie ci już w stanie pomóc.

Problem z głową na trasie

Pierwsza edycja Niepokornego Mnicha miała trzech głównych bohaterów zbiorowych. Pierwszym byli organizatorzy, którzy zaproponowali nam imprezę dopiętą na ostatni guzik z dobrze oznakowaną trasą, bogatymi punktami żywieniowymi i przyjacielską atmosferą sprawiającą, że wielu z nas zapewne będzie chciało do Szczawnicy wrócić. Kolejnym byli niewątpliwie niezmordowani biegacze, którzy w liczbie ponad 100 szczęśliwie dotarli do mety. Warto zaznaczyć, że było wśród nich kilka dzielnych dziewczyn, z których najlepsza okazała się faworytka Ewa Majer. Jednak i kolejne wspaniałe uczestniczki sprawiały, że gdy patrzyło się, jak pokonywały kolejne wzniesienia na trasie, ręce same składały się do oklasków a męskie ego grzęzło we wszechobecnym błocie razem z butami. I tym sposobem dotarliśmy do trzeciego bohatera, bez którego debiutancka edycja Niepokornego Mnicha nie byłaby aż tak spektakularna. Było nim błoto, a żeby o nim opowiedzieć, potrzebuję mu poświęcić cały oddzielny akapit.

Filip&błoto

Jeden z kolegów żartował, że naliczył go na trasie 12 rodzajów (choć podobno ktoś inny dobił nawet do 14). Nie znam się na składzie chemicznym ani na strukturze błota, ale jedno po szczawnickich zmaganiach wiem na pewno - błoto błotu nierówne! Albowiem nie sposób porównywać przyjazne błotko o głębokości kilku centymetrów królujące na pienińskich połoninach z okropnym, głębokim po kostki i kleistym błockiem pokrywającym leśne drogi na co dzień służące do zwózki drewna. Tak samo jak nie sposób zestawić mieszankę błota z kamieniami z miksem błota i zeszłorocznych liści - po każdym z nich zbiega się zupełnie inaczej i na każde trzeba znaleźć swój własny sposób. Ale nawet błota wyglądające na pierwszy rzut oka podobnie, często przy bliższym poznaniu okazywały się zupełnie odmiennymi gatunkami - każde z nich miało inne cechy poślizgowe, inną przyklejalność do podeszw butów i inną od nich odklejalność. Co więcej, niektóre błota okazywały się bardzo zdradliwe - w szczególności te pośród rozległych łąk, na których wszystko wskazywało na to, że można będzie się porządnie rozpędzić. Wszystko oprócz...warstwy brązowej paciary lgnącej do stóp i powodującej  wrażenie, jakbyśmy zamiast w sportowych butach biegli w cementowych chodakach. Jednak prawdziwą gwiazdą wśród pienińskich błot było to na ostatnim zbiegu, gdzie wiele osób zamiast zbiegać zjeżdżało, a jakiekolwiek branie zakrętów zwykle kończyło się lądowaniem na tyłku. Tak, to było prawdziwie królewskie błocko - nie był mu w stanie zaradzić ani najagresywniejszy bieżnik, ani kije ani nawet schodzenie zamiast zbiegania. Jest takie brzydkie powiedzenie: "jeździć jak szmata" - i ono właśnie najlepiej oddaje to co działo się z biegaczami na tym odcinku trasy...



Niepokorny Mnich to dla mnie zdecydowanie biegowa przygoda życia. Mam poczucie, że otarłem się na nim o granice własnych możliwości - może nie psychicznych, ale na pewno fizycznych. Tak naprawdę to wciąż nie mogę uwierzyć w to, że udało mi się pokonać na własnych nogach prawie 100 kilometrów, z których na dodatek większość przebiegłem. Chwilami mam nawet wrażenie, że wciąż jestem na trasie - przypominam sobie pewne obrazy i próbuję je przypisać do miejsca, w którym mogły się narodzić. Czasem mi się to udaje, a czasem nie. Jedno za to na pewno zdołałem poskładać z tej mieszaniny wspomnień, stop-klatek i kilku zdjęć, które udało mi się zrobić na trasie - a mianowicie podział pokonanego dystansu na trzy etapy.

© Filip Bojko

Pierwszy z nich to ten od startu do punktu żywieniowego w Rytrze na 24 kilometrze, który mógłbym nazwać okresem "entuzjazmu" - zbiegi brałem na nim jak rącza gazela, pod górę podchodziłem jak żwawy dzik, a w głowie nieustająco grał mi utwór "Prosto", poprzedniego wieczoru energetycznie wyśpiewany przez Kazika w ramach listy przebojów programu trzeciego na trasie Warszawa-Szczawnica. 

© Filip Bojko

Drugi etap - najdłuższy - rozciągał się między Rytrem a przedostatnim punktem w Wyżnych Ruzbachach na Słowacji na 64 kilometrze i był to okres "niedowierzania". Jednak niedowierzanie to - wbrew pozorom - nie wiązało się z kryzysem, a z faktem, że kompletnie nie wiedziałem, co może się stać z moim ciałem i moją głową na każdym z kolejnych kilometrów. Od początku najbardziej obawiałem się właśnie odcinka pomiędzy 60 a 70 kilometrem, ponieważ to tu upatrywałem największego ryzyka osiągnięcia limitu własnych możliwości. Jednak po minięciu Veternego Vrchu wiedziałem już, że nic złego nie może mnie spotkać. Co prawda doskwierały mi już wszystkie ścięgna i stawy, a ból w prawym kolanie był tak nieznośny, że ledwie mogłem zbiegać, jednak w pionie trzymała mnie świadomość, że z zapasem czasowym, jaki sobie wyrobiłem, do mety mogłem już choćby dojść, a i tak zmieszczę się w limicie. 

© Filip Bojko

I tak nastał etap trzeci - okres "spełnienia", kiedy wiedziałem, że nie jest już kwestią, "czy" dotrę do celu, tylko "kiedy" to się stanie. Z ważniejszych wspomnień składają się na niego: bajecznie położony ostatni punkt żywieniowy w Rabstinie, najpiękniejszy fragment trasy po łąkach u podnóży Lesnickego Sedla, wspomniany już ostatni zbieg z tegoż Sedla na pełnym poślizgu oraz odcinek, którego większość biegaczy bardzo się obawiała - 10 kilometrów po utwardzonej drodze ciągnącej się wzdłuż rwącego Dunajca aż do samej mety. I tu po raz kolejny posłużę się przysłowiem, bo stare porzekadło "nie taki diabeł straszny, jak go malują" doskonale opisuje to, jak mój organizm przyjął ten - mogłoby się wydawać - najtrudniejszy fragment trasy. Wspólnie z biegającym przyjacielem Rosołem (przeczytajcie koniecznie również jego relację) i fajnym ultrasem Markiem pokonaliśmy go prawie w całości biegiem z kilkoma tylko przerwami na sprawny marsz. Na metę wpadliśmy o godzinę z okładem przed limitem 16 godzin, zmęczeni, szczęśliwi i dumni z siebie ale i z wszystkich innych towarzyszy tej niezwykłej przygody.

© Filip Bojko

Na koniec chciałbym podziękować mojemu biegającemu bratu za wsparcie na trasie, jego magiczne pastylki magnezowo-potasowe i kilka bezcennych pamiątkowych zdjęć. Podziękowania należą się również wspomnianemu Rosołowi za to, że tak się zajechał treningami w tygodniu poprzedzającym Mnicha, że nie było dla niego problemem towarzyszenie mi na pozycji marudera. Wielkie dzięki również dla dopiero co poznanych Michała i Maćka za doborowe towarzystwo i motywację, oraz dla Marka z Raszyna za ostatni odcinek, który nadał mojemu wspomnieniu o biegu zupełnie nowego charakteru. Janku, Ty za to masz u mnie swoje ulubione piwo za zapewnienie rewelacyjnej bazy w Jaworkach - jeszcze raz dziękuję! No i Kubie i Elizie wypadałoby podziękować, bo przecież bez nich te wszystkie cudowne wspomnienia w ogóle nie miałyby prawa się w mojej głowie zrodzić!

© Filip Bojko
PS. Fajową ultra relację z Mnicha napisał też biegający brat - polecam!        

13 komentarzy:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. wielki szacunek dla Was wszystkich, którzy dotarli na metę Mnicha
    ja debiutowałam w górach na Hardy Rolling - coś niesamowitego, przygoda życia, na pewno wrócę do Szczawnicy za rok!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawda to! Biegi super, ludzie super, Szczawnica super - aż chce się wracać! Do zobaczenia!!!

      Usuń
  3. Zdecydowanie, po milionkroć, Twoja relacja potwierdziła, że moja decyzja o rezygnacji z ciśnięcia na wynik w maratonie na rzecz ultra i gór jest dobra! Ależ to musiała być wspaniała przygoda! Gratuluję i zazdroszczę:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pełna zgoda :-) No to na jakim ultra biegu się widzimy?!

      Usuń
    2. Na 2015 jedyny konkretny cel to Rzeźnik:)

      Usuń
  4. Miki, napisz koniecznie, jak sie czules dzien po, jak dzisiaj i czy dopadl Cie spleen spelnionego biegacza... MagdaM

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przez pierwsze dwa dni po biegu mocno bolało mnie prawe kolano, ale wcale mnie to nie dziwiło, bo już od jakiegoś 40. km Mnicha czułem w nim cholerny ból. Trzeciego dnia dyskomfort zaczął ustępować, ale jednocześnie albo się czymś zatrułem, albo dopadł mnie jakiś wirus, bo złapał mnie niesamowity ból brzucha, do którego wczoraj dołączyła jeszcze wysoka gorączka. Może to jakiś rota skurczysyn, a może jednak wynik sobotniego gwałtu na organizmie i skrajnego wycieńczenia, sam nie wiem... Także właściwie dopiero dzisiaj wróciłem fizycznie do siebie. Choć nie do końca, bo widocznie mało we mnie zostało po Szczawnicy witamin i dzisiejszego ranka przywitała mnie w lustrze...okazała opryszczka :-) A jeśli chodzi o głowę, na szczęście nie przyplątała mi się ani depresja postartowa ani nadmierny entuzjazm - słowem duma jest ale pokora też! Serdeczności!

      Usuń
  5. Naprawdę podziwiam wszystkich ultramartończyków !!! To niesamowite do czego zdolny jest ludzki organizm
    Sama zaczynam przygotowania do półmaratonu ale jeszcze długa droga :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trzymam kciuki za Twój pierwszy półmaraton! Powodzenia!!!

      Usuń
  6. Gratuluję i zazdroszczę tych gór :) Czas wcale nie maruderski i to wkrótce po Łodzi! Tylko jedno mi się nie zgadza - na ostatnim zdjęciu widać sznurowadła na butach, czyli gdzie to błoto? :)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdjęcie zostało po prostu niechronologicznie umieszczone - a zrobione zostało gdzieś na łąkach koło 50. km, buty miały się więc okazję pięknie wyglancować o mokrą trawę. Bo przecież wiadomo, że do zdjęcia kulturka musi być, nie?! ;-)

      Usuń