poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Raszyńska gorączka

Jest takie tradycyjne mongolskie przysłowie, które mówi: "nigdy nie pobiegniesz tak szybko, żeby zostawić za sobą swój cień". Wczoraj przekonałem się o tym, że jest ono prawdziwe - może nie boleśnie ale na pewno dobitnie.

Do startu w Raszynie podchodziłem (dosłownie!) raczej sceptycznie. Co więcej jeszcze w sobotę wieczorem rozważałem pozostanie w domu, rzucenie wszystkich sił wraz z farbą na ścianę i kolejny (który to już w ciągu ostatnich tygodni?!) etap regeneracji. Tym razem do przeciążonego kolana, które dokuczało mi już od pabianickiego półmaratonu, dołączył promieniujący ból pachwiny, przez co czułem się jak tetryk połamaniec. Oczywiście w głowie wnet zaroiło się od czarnych myśli i pretensji do samego siebie o brak umiaru, przeforsowanie, niemierzenie sił na zamiary i tak dalej... Miałem więc do wyboru - nie poddać się i jednak zawalczyć o start w Raszynie lub spisać niedzielę na biegowe straty i dokończyć malowanie mieszkania. Ale że ambitna ze mnie bestia, wtarłem na noc podwójną dawkę voltarenu max w prawą pachwinę, resztkę wmasowałem w lewe kolano i owinąłem się w kołdrę z nadzieją, że następnego dnia dolegliwości ustąpią.

Rano okazało się, że może nie jest idealnie, ale i tak dużo lepiej niż przez ostatnie dwa tygodnie. Dyskomfort pozostał, za to ustąpiło nieprzyjemne promieniowanie, dotychczas szczególnie dojmujące przy przekładaniu ciężaru ciała na prawą nogę. Start był zaplanowany na 11, a budzik zaspał i obudziłem go dopiero o 9, więc nie było czasu na dłuższe rozważania - trzeba było decydować tu i teraz. A że decyzja mogła być tylko jedna, już 5 minut później stałem w biegowych gaciach przy kuchence i smażyłem (króciutko, żeby nie były za ciężkie!) energetyczne placki owiane i parzyłem średnio mocną kawę. Ostatecznie do Raszyna dojechałem kwadrans po 10, a więc strategicznie idealne 45 minut przed wystrzałem startera.

Już samo biuro zawodów ulokowane w gimnazjum, naprzeciw pięknego boiska sportowego z bieżnią, koszami i wielkim do gry w piłkę, przywołało mi na myśl moją ukochaną, rodzinną atmosferę zimowych biegów górskich w Falenicy. Jednak w przypadku Raszyna, nie dość że było równie sympatycznie jak po drugiej stronie Wisły, to na dodatek organizatorzy zagwarantowali biegaczom profesjonalizm w najlepszym amatorskim wydaniu. Odbiór pakietu z rąk uśmiechniętych pań rozstawionych gęsto za szkolnymi ławkami  trwał nie dłużej niż minutę, do tego mieliśmy do dyspozycji pełne (i czyste!) zaplecze sanitarne, a dla tych, którzy nie chcieli wychładzać się przed początkiem zawodów, do dyspozycji było całe przestronne lobby (wiem, głupio to brzmi) wejściowe gościnnego gimnazjum. Jednak nawet pomimo takiej możliwości zdecydowana większość biegaczy zrazu po przypięciu numeru startowego do piersi, pognała na wspomnianą bieżnię dogrzać i dociągnąć wszystko to, co jeszcze wystarczająco dogrzane i dociągnięte nie było.

Z tego co dosłyszałem już stojąc pośród rozentuzjazmowanego tłumu czekającego na pierwszy wystrzał, w V ogólnopolskim biegu raszyńskim wzięło udział blisko 500 osób. Wystarczająco, żeby już można było poczuć atmosferę biegowego święta, a zarazem na tyle mało, żeby charakter imprezy pozostał przyjazny i kameralny.

Raszyńska "dycha" to 3 pętle po asfaltowych uliczkach wśród jednorodzinnej zabudowy tej podwarszawskiej gminy. Jak to zwykle na takich imprezach bywa, byli i strażacy, i kibicujący z balkonów swoich domów starsi mieszkańcy, i rozśpiewane dzieci. Byli też policjanci - ci prawdziwi blokujący ruch na lokalnych uliczkach, i ci uśpieni, leżący leniwie w poprzek trasy i za nic nie chcący się przesunąć w żadną ze stron. Na trzecim okrążeniu zaczęli mi już oni trochę przeszkadzać, więc postanowiłem brać ich bokiem, tam gdzie byli niżsi. Pomogło. Przy bieganiu na najwyższych obrotach każdy wyeliminowany zbędny ruch jest bezcenny. No i był też hit "Ona tańczy dla mnie" puszczany z głośników w największej obok startu strefie kibicowskiej, gdzie można było też napić się wody i przybić piątkę z wielką styropianową łapą.

Bieg Raszyński wyjaśnił mi dwie kwestie. Pierwsza jest taka, że nie jest z moimi osłabionymi gnatami tak źle. Już długo po minięciu linii mety zdałem sobie bowiem sprawę, że...nic mnie już nie boli. Nie wiem co się stało, ale po 10 kilometrach przebiegniętych na 100% wszystkie niegodności przeszły jak ręką odjął. Ani w trakcie ani po biegu nie odczułem żadnej, najmniejszej nawet dolegliwości. Nie mam pojęcia, co też mogło się do tego przyczynić...

Natomiast druga sprawa nawiązuje do cytowanego na wstępie przysłowia. Zawody w Raszynie - przebiegnięte w czasie 41:03 - uświadomiły mi (podobnie zresztą jak niedawny półmaraton w Pabianicach), że moje cele na obydwu tych dystansach były bardziej marzeniami niż wynikami odpowiadającymi mojemu aktualnemu stopniowi przygotowania. Przed kilkoma tygodniami, kiedy wyznaczałem sobie te ambitne zadania, wydawało mi się, że jestem już na etapie "łamania", a prawda jest taka, że na żadnym etapie łamania nie jestem. A czasy: 41 minut na "dychę" i 1 godzina 31 minut w półmaratonie to na dzisiaj bardzo wierne odzwierciedlenie tego, na co stać moje nogi. Ale wcale nie czuję się z tym źle, po prostu wiem, że jeszcze sporo pracy przede mną, żeby osiągnąć to, co wydawało mi się, że osiągalne jest już teraz. A jednocześnie mam wrażenie, że ten najbardziej ambitny cel - 3:15 w Łodzi w najbliższą niedzielę - paradoksalnie może się okazać jedynym zrealizowanym. Mam nadzieję, że tak właśnie będzie!

A tego samego dnia, w którym ja zmagałem się z raszyńskimi pętlami i "Ona tańczy dla mnie" w uszach, mój biegający przyjaciel miał bić życiówkę (1:20!) w półmaratonie w Poznaniu. Jednak nie dość, że nie pobił, to nawet nie dojechał do Poznania. Wyszło tak, że on miał bić swój rekord, a w rezultacie to jego pobiło choróbsko. Gorączka konkretnie.

         

8 komentarzy:

  1. Dycha w rytmie "Ona tańczy dla mnie"... to musiała być zabawa ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj, żebyś wiedział! A najlepsze jest to, że nasz hit narodowy leciał tam chyba non stop, bo za każdym razem, gdy przebiegałem obok stanowiska kibicowskiego, już z końca ulicy słyszałem tę jedyną w swoim rodzaju melodię - turu ru tururu ru ru tururu ru ru ru ru! :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Trzymam kciuki za Twoje 3:15 w Łodzi.
    Biegamy bardzo podobnie (też walczę o złamanie 40:00 na 10km i uwielbiam biegi góskie ;) więc jestem ciekaw jak Ci pójdzie maraton. Mój rekord to 3:26, co przy 40:06 na 10 km wydaje się słabym czasem. Dlatego planuję coś z tym zrobić na jesieni ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Biorąc pod uwagę, ze mój najlepszy wynik w maratonie jest co do minuty identyczny z Twoim, można powiedzieć, że biegamy podobnie :-)
      Kciuki się przydadzą, a ja spróbuję Cię swoim startem zmotywować do zawalczenia o swoje jesienią! pzdr

      Usuń
  4. Bro, 1h31min to wielki kapitał na złamanie 3:15 w maratonie. Nie biczuj się tym, że nie pękły minutki na 21km i dyszce. Celem był maraton, a to się narodziło w trakcie. Teraz czas na szturm celu nad celami, a nie robienie z siebie laleczki voodoo;) Leć równo, nic już na siłę nie poprawiaj, bo popsujesz. Pchniesz to! Rosół

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W ogóle się nie biczuję, wręcz przeciwnie - w sumie to jestem bardzo zadowolony z miejsca, w którym jestem. Nawet jeśli to miejsce nie jest na skali postępu tak daleko, jak mi się wydawało :-)
      Laleczka voodoo daje więc gnatom odpocząć, tak by nie potrzeba było cudu, by na mecie w pełni chwały spocząć!

      Usuń
  5. Szkoda, że nie mogę być Twoim zającem;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Oj, szkoda, szkoda... To byłoby dla mojego startu, jak dla The Reds powrót Suareza po dyskwalifikacji ;-)

    OdpowiedzUsuń