sobota, 25 stycznia 2014

Falenica 4

Miało go nie być, a jest. Mowa o rekordzie.
Do Falenicy wybrałem się po raz czwarty, ale po raz pierwszy bez szczególnych oczekiwań. Założyłem sobie, że potraktuję ten start treningowo i nie biję się o żaden szczególny rezultat. Miała na to wpływ pogoda - co prawda przepiękna, ale jednak mroźna i potencjalnie zdradliwa. Spodziewałem się wymagających, śliskich podbiegów i jeszcze trudniejszych zbiegów. A że głupio byłoby się załatwić na samym początku przygotowań do Rzeźnika, postanowiłem dziś wyluzować. Stawiłem się więc na starcie później niż zwykle, raptem 10 minut przed rozpoczęciem biegu i zrobiłem najkrótszą rozgrzewkę w życiu - paręset metrów truchtu, kilka skłonów, delikatne rozciąganie i już razem z resztą śmiałków mogliśmy odliczać sekundy do rozpoczęcia zawodów.
Nie wiem czy to siarczysty mróz, czy jakaś inna przyczyna, ale czuć było wyraźnie, że coś odstraszyło dziś wielu biegaczy od zmierzenia się z ośnieżoną falenicką wydmą. Dzięki temu na trasie było zdecydowanie luźniej i można było przemierzyć ją naprawdę komfortowo. Jednak to nie mniejsza niż zwykle frekwencja zaskoczyła mnie najbardziej, a stan biegowej ścieżki. Myślałem bowiem, że przyjdzie się nam zmierzyć z czymś w rodzaju wyślizganej, oblodzonej rynienki, po której ciężko będzie się wdrapywać pod górę i jeszcze trudniej z niej zbiegać. Moje przeczucie tylko się wzmocniło, kiedy zobaczyłem, że na starcie wielu zawodników założyło na podeszwy butów specjalne metalowe kołeczki na gumkach, które miały im zapewnić lepszą przyczepność. Bardzo mi się to rozwiązanie spodobało i nawet przez chwilę żałowałem, że sam o nim nie pomyślałem. Ale już wkrótce okazało się, że kołeczki wcale by mi się dzisiaj nie przydały. Trasa okazała się bowiem być w fantastycznym stanie - nie było na niej prawie w ogóle lodu, śnieg był lekko ubity, ale nie powodował poślizgu, za to wspaniale wyrównał wszystkie nierówności. Już po pierwszym okrążeniu pomyślałem, że po takiej zbitej nawierzchni biega się po falenickiej wydmie zdecydowanie łatwiej niż po luźnym piachu, który wymaga sporego wysiłku przy każdym kroku. Tak więc biegło mi się po twardej i przerzedzonej trasie nadspodziewanie łatwo. Lodowate powietrze przestało gryźć nozdrza i gardło już po pierwszym podbiegu, a vibramowa podeszwa minimalistycznych butów znakomicie radziła sobie z kontrolą bielusieńkiego podłoża. Jednak gdy, po pokonaniu pierwszej z trzech pętli, zobaczyłem na tablicy świetlnej "14" z przodu, byłem lekko zaskoczony i pomyślałem, że chyba jednak lecę za mocno. Ale że nogi parły do przodu, podobnie zresztą jak serce, pomyślałem, że trzeba dać się w ten piękny dzień ponieść chwili. "Precz z kunktatorstwem!' - pomyślałem - i pognałem chyżo dalej w falenicki las. Co prawda były momenty, że intensywnie czułem piszczele, obolałe jeszcze po środowym treningu siłowym, ale generalnie poczucie komfortu mnie nie opuszczało, tak więc nie próbowałem się na siłę hamować. Po prostu biegłem i nie myślałem o niczym innym niż o kolejnym wzniesieniu. Aż do momentu, gdy pod koniec trzeciego okrążenia minąłem znajomą sylwetkę okutaną w piłkarską koszulkę Realu Madryt. To był Gibon - biegający kumpel - który, jak się później okazało, przeżywał właśnie drobny falenicki kryzys. Wyszedł z niego dopiero, gdy potraktowałem go serdecznym kuksańcem w klatkę piersiową i zawołałem: "Dawaj, leć za mną!". Od tej pory już do samego końca czułem na swoich plecach jego oddech. Aż do ostatniej górki, ostatniej prostej do mety, kiedy niespodziewanie śmignął obok mnie i nie dał się już dogonić. I to ma być wdzięczność za wyrwanie z kryzysu?! Gibon przybiegł więc na metę kilka sekund przede mną, a już za nią mogliśmy się serdecznie wyściskać i wzajemnie sobie pogratulować. Czas 43:30 przyjąłem z lekkim niedowierzaniem i ogromną satysfakcją. Wychodzi na to, z każdym kolejnym falenickim biegiem poprawiam się o ponad minutę! Czy to oznacza, że pod koniec cyklu mogę się zbliżyć do 41 minut? Chyba jednak jeszcze nie w tym roku, ale mam przynajmniej jakiś cel. Jak się nie uda to trudno, ale jeśli dam radę, radość będzie przeogromna!

***

Federer jednak przegrał. I to w trzech setach. Nie miał szans - Nadalowi wychodziło (i wchodziło) wczoraj dosłownie wszystko. Szkoda mi wielkiego mistrza, ale wciąż wierzę, że jeszcze coś na koniec swojej wielkiej kariery ugra.
Szwajcarski finał to byłoby marzenie, za to szwajcarsko-hiszpański już niekoniecznie. Dlatego zamiast ślęczeć przed telewizorem, sam łapię jutro za rakietę i ruszam na kolejny tenisowy trening. To już piąty, czas więc pokazać trenerowi Wojtkowi, że Federerowi rośnie godny następca!

***

W czwartek rano spotkała mnie zabawna sytuacja. Po bieganiu robiłem pod blokiem tradycyjne rozciąganie - mięśnie dwugłowe, czworogłowe, łydki i tak dalej. A że łydki najlepiej rozciąga mi się opierając dłonie o ścianę, a nogi i resztę ciała zostawiając z tyłu, wyglądam jakbym przepychał to, o co się opieram. No i tak właśnie chyba widziała to pani, która akurat przechodziła zwartym krokiem obok mnie. Najpierw obrzuciła mnie nieufnym spojrzeniem, następnie zesrożyła się wielce i wrzasnęła: "Co ci przeszkadza ten murek?! Przecież i tak go nie rozwalisz!". Najpierw mnie zatkało, a później zrobiło mi się całkiem miło, bo nie spodziewałem się, że wyglądam na takiego siłacza!        

Niewdzięczny Gibon szykuje się do szturmu na moją pozycję.

4 komentarze:

  1. Gratuluję wyniku! Mi też się dziś dobrze biegało, zima w Falenicy nie straszna. Pozdro.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki! Wynik marzenie! I to w takich cudnych okolicznościach przyrody... Zima w Falenicy zdecydowanie nie straszna :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Aaaaleee klaaataaa!

    OdpowiedzUsuń
  4. To od przepychania murku ;-)

    OdpowiedzUsuń