poniedziałek, 27 stycznia 2014

Nie o bieganiu, a o Ukrainie

Trudno mi pisać o tym, jak cieszę się bieganiem, gdy mam świadomość tego, co dzieje się za naszą wschodnią granicą. Kiedy pomyślę, że ja wybiegam sobie z rana beztrosko na spokojne, puste parkowe alejki, a w tym samym czasie miliony Ukraińców po nieprzespanej nocy zwierają szyki na kolejny dzień protestów, robi mi się zwyczajnie nieswojo. Jasne, że nie da się uchronić przed krzywdą całego świata, ale w tym przypadku tak bardzo dojmujące jest to, że te niewiarygodne rzeczy dzieją się raptem kilkaset kilometrów od nas. Kijów pewnie też ma swoją Falenicę, swoje piękne parki, zapewne ma też swój półmaraton i maraton. We Lwowie, Czerkasach i Iwanofrankowsku na pewno też żyją biegacze. Tylko jak tu biegać, kiedy za jednym rogiem czai się milicyjna armatka wodna, a za drugim bierkutowiec z pałą wymierzoną prosto w twoje stopy? Jak biegać, kiedy twoja rodzina, przyjaciele i nieprzyjaciele, wszyscy oni stoją, marzną i czekają? 
I pomyśleć, że wszystko to ma miejsce w kraju, w którym niewiele ponad półtora roku temu odbyły się ukraińsko-polskie Mistrzostwa Europy w piłce balonowej. Wtedy przyjechali Hyundai, McDonald's, Canon i Mastercard - był Platini i była kulturka. Na tym samym placu, na którym wtedy Ukraińcy cieszyli się z dwóch goli strzelonych Szwedom przez Szewczenkę, dziś snajperzy strzelają do cywili. Mam świadomość, że dociera do mnie tylko strzępek informacji - ten, który jest akurat na rękę gazecie, którą mam w zwyczaju czytać i portalom, które lubię przeglądać. Jednak medialna manipulacja to jedno i mam jej pełną świadomość, a niezaprzeczalne fakty i obrazy to drugie. Nikt mi nie powie, że śmierć geologa ze Lwowa, który zginął pod trepami ukraińskich para-służb specjalnych w podkijowskim lesie, to wymysł jednej czy drugiej gazety. Tak samo jak film z zatrzymania jednego z protestujących przez Berkut, na którym widać nagiego faceta w samych skarpetkach, który odbija się od ich tarcz niczym kuleczka od ścianek w pinballu. Gdy tak chłonę te wszystkie informacje o zupełnie dla mnie nieprawdopodobnym poziomie niewiarygodności, z jednej strony myślę sobie, że tak urządzony jest świat i musi być w nim miejsce na okrucieństwo, żebyśmy w lepszych czasach - dla przeciwwagi - umieli dostrzec w nim łagodność. Jednak z drugiej, rodzi się we mnie myśl, że Ukraińcy są dziś trochę jak kiedyś Polacy pacyfikowani przez ZOMO. A nam z kolei w 2014 roku bliżej do tamtego RFN czy mitterandowskiej Francji. Wiemy, że gdzieś tam dzieje się źle, ale wolimy się nie wychylać, żeby przypadkiem nie utracić nic z tak ciężko wywalczonej wygody. Tylko jeden czy drugi ważny polityk chętnie wyśle ku pokrzepieniu sąsiedzkich serc parę ćwierknięć na twitterze. Całe szczęście, że - jak zwykle w kryzysowych sytuacjach - pojawiają się zapaleńcy, którzy nie boja się inicjatywy oddolnej i po prostu pakują się w pociąg czy autobus i jadą wesprzeć Ukraińców na własną rękę. To są dla mnie bohaterowie - ludzie, którzy rezygnują z własnego ciepłego kącika i ruszają w mróz stanąć ramię w ramię z protestującymi na Majdanie. Dla nich nie jest ważne to, czy Rosja się na nich za to obrazi i nałoży embargo na polskie mięso, dla nich ważne jest to, że jak komuś dzieje się krzywda, to trzeba mu pomóc...                         

2 komentarze:

  1. Niezwykle smutne i trafne jest porównanie naszych władz (i nas) do RFNu :(

    OdpowiedzUsuń
  2. Tylko, że ja nie tylko polityków tak widzę, ale i siebie samego... Wiem, że mam w sobie taką samą "znieczulicę" jak oni i dawni erefeńczycy. Różnica jest taka, że erefeńczyk miał garbusa i jeździł nim na wakacje do Portugalii, a ja mam hondę i zasuwam nią do Włoch. A na Majdanie jak marŹLI, tak marzną...

    OdpowiedzUsuń