sobota, 14 grudnia 2013

Po Falenicy

Jestem zachwycony! Wróciłem z Falenicy jak na skrzydłach - to był bieg marzeń. Kilkaset osób stłoczyło się na falenickiej wydmie i postanowiło pobiegać. Byłem wśród nich i muszę powiedzieć, że dawno nie czułem takiej radości z biegania jak dziś między godziną 11 a 12. Trasa okazała się dokładnie tak pozawijana, jak się spodziewałem, za to podbiegi dosłownie przerosły moje oczekiwania. Oczywiście nie były trudne w porównaniu z dowolnym "prawdziwym" biegiem górskim, jednak dla trenujących na płaskim, musiały stanowić wyzwanie. Dodatkowym utrudnieniem było piaszczyste podłoże, które w niektórych wydeptanych miejscach dawało biegaczom w kość, że hej. Myślę, że niejeden uczestnik spędzi dziś popołudnie na rozmasowywaniu twardych jak głazy, umęczonych łydek. Przed biegiem psioczyłem na formę wyścigu, która zakłada trzy pętle po 3,33 km, jednak po nim odszczekuję wszystkie narzekania. Podczas gdy przy dłuższych zawodach takie ganianie w kółko mogłoby nudzić, na stosunkowo krótkiej, dziesięciokilometrowej ale trudnej trasie był to strzał w dziesiątkę. Można było dzięki temu znakomicie rozplanować bieg taktycznie i po pierwszym okrążeniu rekonesansowym, wiadomo było, na co można sobie dziś pozwolić, a na co raczej nie. W moim przypadku pierwsze okrążenie okazało się zdecydowanie najwolniejsze, bo zajęło mi ponad 16 minut. Jednak spokojniejsze tempo pozwoliło mi doskonale rozeznać się w terenie i wiedzieć, gdzie warto przyśpieszyć, a gdzie lepiej oszczędzać siły. Biegłem zgodnie ze starą, dobrą zasadą mówiącą, że pod górkę należy zwolnić, z górki wspomóc prawa fizyki i przyśpieszyć, a po płaskim mknąć w równym, komfortowym tempie. Do mniej więcej szóstego kilometra raczej byłem mijany, co mnie nie dziwiło, bo biegłem absolutnie na styk by zmieścić się w limicie czasu 48 minut. Dopiero w ostatniej tercji zawodów przestawiłem się na wyższe obroty i zacząłem wyprzedzać. Początkowo wyglądało to tak, że biegnąc żółwim krokiem pod górkę byłem mijany przez rywali, by już po chwili samemu ich mijać, gdy - niczym rączy jeleń - gnałem na złamanie karku w dół. Przez jakiś czas utrzymywał się taki cykl mijanek, a ja wciąż wracałem do oglądania i wyprzedzania tych samych pleców. Ale w pewnym momencie dostałem z mózgu sygnał: "leć!", mówiący, że przyszedł ten moment, kiedy trzeba odpuścić taktykę i dać podyktować rytm sercu. To było jakieś 2 kilometry przed metą, a ja po raz pierwszy od startu nie dałem się nikomu minąć na podbiegu. Jak się później okazało, na zbiegu też nie. I na kolejnym podbiegu nie, i na kolejnym zbiegu też nie. Leciałem szybkim tempem, łydki płonęły wygrzebując się z piachu, ręce ochoczo wspomagały swoim ruchem zmęczone już nogi, a serce krzyczało: "biegnij tak do końca!". Wtem przyszedł ostatni zbieg, a ja jakieś 20 metrów przed sobą, zobaczyłem sylwetkę w żółtej bluzie, która do tej pory co jakiś czas majaczyła mi jedynie gdzieś w oddali. "Nie wykorzystać takiej szansy?" - pomyślałem - po czym ruszyłem w pogoń za człowiekiem w jaskrawym odzieniu. Był mocny i biegł równo nie zdradzając najmniejszych oznak niepewności. Miałem jednak nad nim tę przewagę, że wiedziałem, że jestem tuż za nim, za to on myślał już tylko o spokojnym dobiegnięciu do mety. Stroma ścieżka miała pewnie z kilkaset metrów długości i nawet nie miała pojęcia, że właśnie rozgrywają się na niej tak dramatyczne wydarzenia. Gdy zobaczyłem w oddali roześmiany tłumek kibiców oznaczający zbliżający się koniec trasy postanowiłem zaryzykować - wydłużyłem krok, powietrze zacząłem pożerać haustami, a ręce pracowały mi jak turbodoładowanie. Gnałem tak, że aż dudniło. I on to usłyszał - byłem jakieś 5 metrów za nim, gdy zorientował się, co się dzieje. Gdy już się dowiedział, że czaję mu się "na ogonie", okazał się człowiekiem równie zdeterminowanym jak ja albo nawet i bardziej. W pewnym momencie myślałem, że już go mam, ale wtedy odskoczył i zaczął znów się oddalać. Przypuściłem więc jeszcze jeden szturm na jego pozycję, ale jedyne co osiągnąłem to to, że sprintowaliśmy równo, jednak on wciąż pozostawał o dwa susy przede mną. Nasza zacięta walka ewidentnie rozgrzała skromną publiczność, bo cisza nagle przerodziła się w niemalże olimpijski doping. I obydwu nas tak wciągnęła magia chwili, że przeoczyliśmy drobny szczegół - finiszujący powinni biec w prawo, a my pobiegliśmy w lewo. Co prawda ktoś zdążył nas zawrócić i skierować na metę, ale i tak ukoronowanie naszego dramatycznego pościgu wypadło zupełnie nie tak, jak mogłoby to wyglądać. W rezultacie ukończyłem wyścig o kilka sekund przed człowiekiem w bluzie koloru słońca, ale dla mnie moralnym zwycięzcą naszego pojedynku jest on. Nie miałbym bowiem szans go dopaść, gdyby meta była jednak po lewej a nie po prawej stronie. Myślę, że poproszę organizatorów, żeby zamienili nas miejscami w ostatecznym rankingu. Mój rywal naprawdę na to zasłużył.
Ostateczny osiągnięty przeze mnie rezultat to odrobinę więcej niż 46 minut, co na wymagającej trasie jest dla mnie fantastycznym rezultatem, szczególnie w dwa tygodnie po powrocie do biegania. Byłem więc dumny z siebie, a przy tym zachwycony organizacją i atmosferą zawodów w Falenicy. Ukoronowaniem tego fantastycznego biegu był kubek ciepłego napoju od Sport Guru - niech Wam Bozia wynagrodzi ten pyszny podarek, który smakował dziś lepiej niż niebiański nektar!
Gdy dotarłem do samochodu pomyślałem, że warto byłoby mieć jakieś pamiątkowe zdjęcie z mojego falenickiego debiutu. Poprosiłem więc grupkę przechodzących obok nastoletnich biegaczy, żeby sportretowali mnie z numerem startowym na brzuchu i głupią miną na twarzy na tle lasu. Raz, dwa i już młodzian oddaje mi komórkę z wbudowanym aparatem mówiąc, że na wszelki wypadek zrobił dwa zdjęcia. Podziękowałem i ruszyłem w drogę powrotną do domu. Po drodze zakupy i pierwsze myśli, o czym by tu konkretnie napisać w relacji z Falenicy. Wszystkie pomysły wydawały mi się dobre, ale najważniejsze było zdjęcie, które posłuży za najlepszy komentarz do tego wydarzenia. Jakże wielkie było moje rozczarowanie, gdy sprawdziłem aparat w telefonie i okazało się, że ostatnim zapisanym obrazem na karcie pamięci była mapka dojazdu na bieg. Nie ma więc zdjęcia, ale jest za to milion wspaniałych wspomnień i szczera rekomendacja - bieg w Falenicy to fantastyczna impreza, a kolejna edycja już za 2 tygodnie. Zapisujcie się więc i przybywajcie!    

PS Dwa dni po biegu, dzięki uprzejmości falenickiego Paparazzo, okazało się, że jednak będę miał pamiątkę z gonitwy po wydmie. I to jaką! To zdjęcie w 100% oddaje moją maniakalną żądzę dogonienia "człowieka w żółtym" :-)

autor zdjęcia: ludomir
 
    

2 komentarze:

  1. Super wszystko opisałeś moje wspomnienia z biegu są prawie identyczne tyle ze finiszowalam sama nikt juz z osób za mną mnie nie dogonił ,nie biegałam po górzystych terenach i dzisiaj czuje bieg w nogach ale jestem z siebie zadowolona i szczęśliwa ze ukończyłam bieg ,pozdrawiam ps. bylo tylu paparazzi ze jakieś zdjęcie pamiątkowe na pewno będzie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. No i miałaś rację - dzięki jednemu/jednej takiej paparazzo mam super zdjęcie-pamiątkę z samego sobotniego pościgu za tajemniczym "człowiekiem w żółtym'! Może pozwoli opublikować na blogu!
    Mam nadzieję, że Twoje łydki dochodzą do siebie. U mnie zakwasy jak wściekłe, ale po porannym rozbieganiu jest szansa na jako takie dalsze funkcjonowanie :-)
    pzdr

    OdpowiedzUsuń